Merdające ogony | Daniel zwyczajny (Dama dama)

W czwartek po południu podczas przejażdżki rowerowej trafiłem w lesie na mocno błotnistą drogę. Chcąc ją ominąć zacząłem kluczyć leśnymi przecinkami, aż znienacka trafiłem na rozległą polanę. Załamałem się, bo nie lubię wracać tą samą drogą do domu, a wszystko wskazywało że będe musiał.

Nagle w oddali zauważyłem merdające ogonki. Zastanawiałem się, co to za zwięrzęta!? Na pewno nie sarny, ani jelenie. Merdające ogonki okazały się być staden danieli! Zauroczony tymi wspaniałymi zwierzętami, beztrosko pasącymi się na polanie, zapomniałem o niedogodnościach powrotu do domu. Zdjęcia może i nie są pierwszych lotów, ale nie śmiałem zakłócać im spokoju i próbować podejść bliżej.

Burze odległe

Może nic tu takiego nie ma niezwykłego, jak tylko to, że widoczne na horyzoncie chmury, to odległe o grubo ponad sto kilometrów mocno wypiętrzone chmury burzowe. Podczas, gdy w okolicy Rzeszowa było już po konwekcjach, w rejonie Krakowa nadal szalały burze.

Udało się uchwycić dwie wypiętrzone komórki podświetlone zachodzącym za nimi słońcem.

To by mi się nie znudziło

Zorientowałem się, że gdzieś tu nade mną znienacka powstaje chmura opadowa. Wzięła się z niczego, jak było czyste niebo, tak nagle zaczeła tworzyć się chmura. I to chmura pięknie podświetlona niskim słońcem. W te pędy pojechałem na punkt widokowy, aby stamtąd obserwować sytuację.

Niesamowite światło skłoniło mnie nie tylko do fotografowania na szerokim kącie, ale również do wyłuskania moich ulubionych budowli teleobiektywem. Okolica w cieniu, a kilka kilometrów ode mnie rozlane wieczorne światło. Widok jak dla mnie tak cudowny, że mógłbym tam stać i nie znudziło by mi się to zbyt prędko.

Wygrana w totolotka

Gdybym wiedział, że będzie pozowane na tle nieba, to ubrałbym się bardziej odświętnie, zwłaszcze że to niedziela była. Niestety miałem na sobie standardowy strój plenerowy z obowiązkowym gumiakiem w roli głównej.

A okazja była naprawdę niesamowita, bo dawno nie widziałem tak intensywnie czerwonych i różowych barw na niebie. Trwało to kilka minut i zdążyłem zrobić raptem kilka zdjęć, ale zobaczyć coś takiego na własne oczy to jak wygrać los w loterii, a uwiecznić – to już prawie jak wygrana w totolotka 🙂

Jazda dziadkowym tempem

W sobotę i niedzielę doczekałem iście letniej pogody. Bo jak jest już te kilkanaście stopni, to człowiek czuje się jakby to było lato 🙂 W sobotę krócej a w niedzielę udało się wyrwać na prawie sto kilometrów rowerem. Tym sposobem dobiłem w tym roku z kilometrami do 2000 podczas 60 aktywności!

Nie spieszę się podczas moich wypraw. Jadę wręcz żółwim tempem rozglądając się dookoła i obserwując budzącą się do życia przyrodę. Wybieram mało uczęszczane drogi asfaltowe i coraz więcej zjeżdżam na szutry i polne drogi. Od czasu do czasu przystanę, aby zrobić zdjęcie.

Ogień na korbę

Zdecydowanie jeden z piękniejszych zachodów jakie miałem możliwość podziwiać i fotografować w tym roku! I to tak niespodziewanie. Spontanicznie wyskoczyłem na jedną z najbliższych miejscówek, a tu na niebie takie cuda!

Była środa, do zachodu jeszcze nieco czasu, a ja jeździłem na rowerze i spoglądałem raz po raz w niebo i na podgląd zachmurzenia z satelity. Wszystko wskazywało na ciekawe warunki. Docisnąłem korbę, wpadłem do domu po aparat jak po ogień, i długa samochodem pod pobliską kaplpczkę Nepomucena.

Błotniste drogi, szuter i tylko trochę asfaltu

Czwartek zapowiadał się wyjątkowo pogodnie i ciepło. Wsiadłem zatem na rower i ruszyłem odkrywać nowe miejsca. Trasa ułożona w ponad połowie po nowych ścieżkach i pół na pół asfalt z szutrami i polnymi drogami, które jak się okazało są jeszcze bardzo błotniste.

Udało się jednak odkryć kilka nowych ciekawych miejscówek i widokowych tras. Ubłocony rower i ja po kolana, ale przygoda niezapomniana:

Czysty przypadek

Wpadłem na górkę z chmurą kurzu. Chwilę wcześniej fotografowałem nieopodal, ale na sam finał podjechałem na moją ulubioną miejscówkę na Podlasku.

Słońce właśnie zaczynało dotykać horyzontu. Wyszarpałem z torby aparat, rozstawiłem statyw i wycelowałem w słońce. Gołym okiem tego nie widziałem, ale jak się okazało na ekranie aparatu słońce było dokładnie między dwoma nadajnikami telefonii komórkowej oddalonymi o dziesięć kilometrów!

Oczywiście fotografowałem je już między nimi nie raz, ale tym razem, słowo harcerza, to był czysty przypadek! 😉

Skryty horyzont

Co prawda chmur było bez liku, ale coś mnie tknęło, że może znajdzie się jakaś mała luka, z której spłyną widowiskowe promienie… Tym razem zastałem na niebie dokłądnie to, co sobie wcześniej wyobraziłem. Była to szybka akcja. Wysiadłem z auta, zrobiłem kilka kroków, pstryknąłem fotkę i miałem już to co chciałem.

Nie wracam jednak od razu do domu. Postałem, poczekałem bo już nie raz niebo mnie zaskakiwało. Nie tym razem. Wszystko zgasło i już do zachodu horyzont skryty był pod chmurami.

Niebo użycza blasku

Jeden z moich ulubionych odcinków do jazdy rowerem. Pięć i pół kilometra ciągnące się wąską wyasfaltowaną drogą szczytem wzgórza i przez las. Lubię ją włączyć do trasy. Kilka samotnych drzew, kilka kapliczek. Widoki na odległe wzgórza i na nieco bliższe pagórki. Później las – gdzie nie raz spotykam sarny, czasem jelenie i raz dziki.

Tak układam trasy, aby znaleźć się tam w okolicy zachodu słońca. Jadę wtedy niespiesznie podziwiając nie tylko wspomniane widoki, ale i kolorowe niebo użyczające swojego blasku okolicy.