Przygoda z jeleniami

Jest już po południu, sobota, okolice czternastej. Na chwilę przestaje padać deszcz, więc nie zwlekając wsiadam w auto i jadę do lasu. Zew natury wzywa! Po kilkuset metrach spaceru zaczyna znowu padać i to nie tylko deszcz, ale i śnieg. Nawet nie liczę na spotkanie dzikiego zwierza, bo one odmiennie do mnie pewnie taką pogodę wolą spędzać drzemiąc w krzakach.

Nie odpuszczam. Słyszę trzaski po mojej prawej. Zatrzymuję się i czekam. Dostrzegam je – stado składające się z kilku jeleni i łań. Biegną równolegle do mnie. Nie spieszą się. Co raz zatrzymują i patrzą w moją stronę. Krzaczory uniemożlwiają zrobienie zdjęcia.

Zaczynam biec równo z nimi. Kolano mówi, że to nie jest dobry pomysł, ale kto by go słuchał, mimo że głośno trzeszczy. Dobiegam do przecinki w ostatniej chwili. Jelenie przebiagają, ale… ostatnie osobniki zainteresowane widokiem zbłądzonego, zziajanego świra zatrzymują się i patrzą w moją stronę! Jedna fota, druga, trzecia, piętnasta. Mamy to! Wtem… dróżką nadjeżdża… nie mniej przemoczony ode mnie rowerzysta. Tego widoku już nie zdzierżyły, popędziły dalej przed siebie.

FOT. WITOLD OCHAŁ POWIAT ROPCZYCKO-SĘDZISZOWSKI KRZYWA JELENIE LAS

Robota w śniegu

Ajjjj, co za spotkanie. I w jakich okolicznościach! Okolica cała w śniegu i wciąż padał nowy śnieg. Sarenki były zajęte wygrzebywaniem czegoś spod tej warstwy białego puchu. Starałem się chować za krzakami, ale i tak coś usłyszały. Popatrzyły w moim kierunku, ale najprawdopodobniej mnie nie zauważyły, bo po chwili od nowa zajęły się swoją robotą.

Kolejne wizyty

Nie mogę wysiedzieć w domu. Fajnie, że odważyłem się jeździć rowerem, kiedy jest zimno, ale nie zawsze jest ta możliwość (w tym przypadku uniemożliwiła to gołoledź). Zatem mimo iż na zewnątrz było szaro i pochmurno, musiałem wyjść choćby na tę godzinkę, dwie do lasu. Brak światła nie zwiastował robienia zdjęć, ale aparat na wszelki wypadek dyndał sobie na szyi.

Jak zwykle zostałem zaskoczony. Rozglądałem się na boki, a kiedy głowa wróciła do naturalnej pozycji – przede mną stał koziołek! Stał i zdawał się nic sobie nie robić z mojej obecności. Pozwolił ogarnąć aparat i zrobić kilka zdjęć, po czym odszedł do lasu. Takie spotkania nastrajają mnie optymistycznie na dalszą wędrówkę i kolejne wizyty w lesie.

Daniele mama i dziecko

Październik ubiegłego roku. Jadę sobie rowerem serwisówką wzdłuż autostrady. Wtem coś podejrzanego miga mi po mojej prawej stronie w wąskiej przecince pomiędzy chaszczami. Zatrzymuję się, wyciągam aparat i skradam za uschniętymi nawłociami. Są tak daleko, że jeszcze nie wiem, że to nie sarny a daniele. I to mama z dzieckiem! Widzę to dopiero na ekranie aparatu.

Wobec tego nie próbuję podejść bliżej, aby ich nie niepokoić, choć one pewnie zauważyły mnie przejeżdżającego rowerem i teraz czają, czy nie stanowię dla nich zagorżenia. Powoli odwracają się i odchodzą, choć mały danielek robi to niechętnie.

Strach doinwestowany

Miałem na oku ten, jak mi się wydawało mocno doiwestowany (porządny kask i kurtka motocyklowa niczego sobie) strach. Nie sądzę, aby był zrobiony na przysłowiowe wróble, ale prędzej właśnie na sarny, czy dziki.

Coś musiało jednak spowodować, że sarna nie dała się nabrać na ten numer. Najprawdopodobniej był to brak spodni, bo do tej pory nie widziała człowieka o jednej drewnianej nodze. Być może brak butów, no bo przecież jest zima i na bosaka to raczej nikt (poza niektórymi wyjątkami) nie lata. Może w końcu były to puste butelki z wodą, bo kto o zdrowych zmysłach idzie w pole z zakupami…

Suma sumarum – strach na sarny jest jednak do poprawy. Moje zdjęcie jest na to dowodem, a ta uciekająca na zdjęciu numer trzy, ucieka przede mną, nie przed motostrachocyklistą.

Kilka tygodni

Mamy pierwszy śnieg tej jesieni, ale nowych zdjęć nie będzie, bo wczoraj okolicę opanowała gołoledź i kiedy po zmroku pojechałem zrobić jakoweś zdjęcia musiałem w te pędy zawracać do domu, aby nie wylądować w przydrożnym rowie lub utknąc pod jakowąś górką 😦

Będzie za to kilka zdjęć z jesieni w rozkwicie, kiedy to lasy były pełne kolorów i magii. Zdjęcia z jednego z poranków, kiedy beztrosko przemierzałem rowerem leśne szutry oddając się kontemplacji najpiękniejszej pory roku. Pory, która w kalendarzu trwa trzy miesiące, a w rzeczywistości jej najpiękniejsze chwile – zaledwie kilka tygodni.

FOT. WITOLD OCHAŁ POWIAT ROPCZYCKO-SĘDZISZOWSKI JESIENNY LAS CZARNA SĘDZISZOWSKA KOLORY JESIENI

Rozpłynęła się w powietrzu

To było rano, jeszcze z na wpół zamkniętymi oczyma wysiadłem z auta i leniwie rozglądalem się za kadrami. Czułem się dziwnie, jakby mnie ktoś obserwował, czułem czyjś wzrok na sobie. Nerwowo zacząłem się rozglądać dookoła i zauważyłem ją. To sarna lustrowala mnie wzrokiem. Musiała być zdziwiona tak samo jak ja, bo stała w bezruchu udając, że jej nie ma.

Ja zdążyłem rozstawić statyw, zmienić obiektyw i zrobić zdjęcie, a ona tak stała jak posąg. Naprawdę szacun dla niej, ponieważ zdjęcie naświetlałem dokładnie jedną sekundę, bo było jeszcze nieco ciemno, a ona ani drgnęła. Pozwoliła powtórzyć zdjęcie kolejny i kolejny raz i dopiero po tym w ułamku sekundy wręcz rozpłynęła się w powietrzu.

Widok nie częsty

Dawno nie było deszczu, więc mogłem swoje dwa kółka zabrać na polne drogi, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Tu, w swojej najbliższej okolicy. I udało mi się odkryć całkiem urocze miejsce z przebarwionym drzewem i pasącymi się krowami. Dwie krowy uwiązane na łańcuchu, a nie w stadzie to momo wszystko dość rzadki widok w naszych czasach.

Zdawać by się mogło patrząc na minę krowy ze zdjęcia numer jeden, że i widok samotnego rowerzysty z zaczepionymi sakwami i dziwnym urządzeniem przy oku nie jest zbyt częsty w tej okolicy.

Oczarował ją dżajant

Kontuzja kolana. Zbliżał się weekend, a we wrześniowe weekendy przecież ja łażę po lasach w nadziei na spotkanie z jeleniami albo jakowąś inną dziką zwierzyną. Tymczasem nie mogłem przejść bez bólu więcej niż kilkadziesiąt metrów. Na szczęście w piątek po południu zaczęło się trochę poprawiać, ale ja chcę do lasu na kilka godzin co najmniej!

Może na rowerze kolano nie będzie bolało… Nie pozostało nic innego, jak zawieść do lasu rower, zabrać aparat i liczyć na spotkanie z jeleniami. Pierwszy trafił się już na samym początku drogi, ale zanim ogarnąłem technikę szybkiego zatrzymywania, zeskakiwania i odpalania aparatu, jelenia dawno nie było. Nauczony doświadczeniem resztę drogi jechałem z włączonym, dyndającym u szyi aparatem. Tylko wtedy to już jakoś żadna zwierzyna się nie pokazywała.

Ale… w końcu trafiła się dostojna łania. Stała na skraju lasu i spoglądała na mnie z zainteresowaniem. Jestem pewien, że oczarował ją mój żółty dżajant 😀