Dwie siedemdziesiątki | cz. 1

Za mną intensywnie rowerowy weekend. Dwa razy po siedemdziesiąt kilometrów pół na pół asfalt i szutrowe, leśne oraz polne drogi. Tym razem ruszałem w trasę skoro świt lub prawie skoro. Nastawiałem się nie tyle na wyrobienie kilometrówki, co na zdjęcia i to mi się udało.

Zwłaszcza w sobotę dopisywał zwierz. Wspaniałe spotkanie ze stadkiem danieli (na zdjęciu tylko dwójka, która do ostatniej chwili nie uciekła, przyglądając mi się ciekawie), panią bażantową, która udawała, że jej nie ma i z konikiem polskim. W lasach robi się już zielono, a poranne mgiełki tworzyły klimatyczną atmosferę.

Jazda dziadkowym tempem

W sobotę i niedzielę doczekałem iście letniej pogody. Bo jak jest już te kilkanaście stopni, to człowiek czuje się jakby to było lato 🙂 W sobotę krócej a w niedzielę udało się wyrwać na prawie sto kilometrów rowerem. Tym sposobem dobiłem w tym roku z kilometrami do 2000 podczas 60 aktywności!

Nie spieszę się podczas moich wypraw. Jadę wręcz żółwim tempem rozglądając się dookoła i obserwując budzącą się do życia przyrodę. Wybieram mało uczęszczane drogi asfaltowe i coraz więcej zjeżdżam na szutry i polne drogi. Od czasu do czasu przystanę, aby zrobić zdjęcie.

Błotniste drogi, szuter i tylko trochę asfaltu

Czwartek zapowiadał się wyjątkowo pogodnie i ciepło. Wsiadłem zatem na rower i ruszyłem odkrywać nowe miejsca. Trasa ułożona w ponad połowie po nowych ścieżkach i pół na pół asfalt z szutrami i polnymi drogami, które jak się okazało są jeszcze bardzo błotniste.

Udało się jednak odkryć kilka nowych ciekawych miejscówek i widokowych tras. Ubłocony rower i ja po kolana, ale przygoda niezapomniana:

Szybkie dziesięć kilometrów

Tydzień przerwy (spowodowanymi lekkimi niedomaganiami zdrowotnymi oraz kiepską pogodą) w jeździe rowerem, to bardzo długo. Wczoraj nie zważając na możliwe opady deszczu zabrałem rower na Pogórze Strzyżowskie. Wybrałem trasę po okolicznych wzniesieniach z mało uczęszczanymi drogami i cudownymi widokami na nieodległe pagórki.

Chmur było sporo, ale kiedy już słońce wyglądnęło i oświetliło lekko przymglone pola, to widoki były fantastyczne. Tak fajnie się jechało, że zapomniałem o zapowiadaanych opadach konwekcyjnych deszczu. Kiedy zerknąłem na radary, okazało się, że burza jest tuż obok, a moja najkrótsza droga do mety to dziesięć kilometrów. Na szczęście z górki, więc przy pierwszych grzmotach i kroplach deszczu ładowałem rower na bagażnik 😉

Nie zanudzam

Nie wierzę za bardzo prognozom wydawanym na więcej niż kilka dni do przodu. A bywa i tak, że na następny dzień prognozy sie nie sprawdzają. Na sobotę zapowiadano sporo przejaśnień, al tych było jak na lekarstwo.

To mi jednak nie przeszkodziło w wyprawie rowerowej, a nawet udało się zrobić ze dwa zdjęcia, na których świeciło słońce. Zbyt dużo atrakcji po drodze tym razem nie miałem, bo nie zjeżdżałem na polne i szutrowe drogi, ale znajdzie się kilka ujęć na poniższą realcję.

Wyprawa udana

Pogoda wczoraj była swoistą mieszanką. Na przemian ciemne chmury i opady śniegu, a od czasu do czasu przebijające się słońce. Temperatura w okolicy zera stopni i do tego solidny wiatr. Pogoda idealna na przejażdżkę rowerową.

Wyryszyłem ze słońcem, potem nadeszły ciemne chmury i burza śnieżna, a na koniec nad horyzontem pojawiły sie kolory zachodu. Co z tego, że po powrocie nie czułem palców u stóp, a te u dłoni tylko co drugi. Liczy się uśmiechnięta od ucha do ucha gęba i już nie mogę się doczekać kolejnych tak udanych wypraw.

Tory, kapliczki i zmienna pogoda

Niby ciepło, bo na termometrze ponad 10° C. Mocny wiatr nie pomagał. Raczej chmury, choć czasem wyglądało słońce. No i od czasu do czasu pokrapywał deszcz. Przez te trzy godziny była chyba każda możliwa pogoda 🙂

Trochę asfaltem, trochę polnymi drogami. Kawał drogi wzdłuż torów, gdzie udało się sfotogorafować kilka pociągów. Jedno konkretne rozlewisko, którego rowerem nie dało by się pokonać. Po drodze kilka kapliczek, które tak lubię fotografować.

Niespiesznie, zatrzymując się raz po raz, by zrobić zdjęcie, czy po prostu porozglądać się po okolicy. To nic, że w każdym z tych miejsc byłem dziesiątki razy. Lubię w nie wracać i ciężko już znaleźć miejsca, których nie znałem.

Kontemplacja na bezdrożach

Piątek. Po południu było co prawda sporo chmur wysokiego piętra, ale tak naprawdę to nie zawsze zwiastują one kolorowy zachód słońca. Jechałem na rower, więc wziąłem ze sobą na wszelki wypadek aparat. Po kilku kilometrach, im bliżej słońce miało do horyzontu, niebo zaczęło przybierać coraz to piekniejsze barwy.

Jednak najpiękniej miało być dopiero po zachodzie. To wtedy niebo dosłownie zapłonęło czerwienią i pomarańczem. W te pędy zjechałem na jakowąś polną drogę, z dala od zabudowań, aby to tam kontemplować ten oszałamiający widok.

Wiatr niesprzyjający

Wahałem się, czy w ogóle wyjeżdżać z domu rowerem, kiedy wieje z prędkością do trzydziestu kilometrów na godzinę. Takie chuchro jak ja mógłby zdmuchnąc jeden mocnieszy podmuch wiatru, a broda robiła by tylko jako żagiel. Wcale nie uśmiechało mi się oglądać świata z poziomu przydrożnego rowu.

Było to jednak silniejsze ode mnie i nawet nie było tak źle, a jako gratis dostałem poniższe wspaniałe widoki o zachodzie słońca.