Po ośmiu dniach

Tak się złożyło, że przez osiem dni nie oglądałem świata za dnia. Nigdy bym nie pomyślał, że aż tak będzie mi tego brakowało. Kiedy wreszcie mogłem wyjść z domu, i to jeszcze za dnia, od razu wybrałem rower. Nie przeszkadzało mi zachmurzone niebo, cieszyłem się samą obecnością na świeżym powietrzu.

Zdziwiło mnie jednak, jak bardzo wszystko się zmieniło w ciągu zaledwie ośmiu dni. Jeszcze niedawno drzewa były pełne kolorów, a teraz większość liści już leży pod nimi. Ścieżki, które wcześniej tonęły w złocie i czerwieni, zrobiły się szare i puste.

Patrząc na to wszystko, poczułem lekką nostalgię. Tylko osiem dni, a świat zdążył tak się zmienić… Cóż, pozostaje czekać na, z pewnością, nieliczne słoneczne dni i odliczać czas do wiosny.

Miał być księżyc

Im bliżej byłem celu, tym więcej chmur zaczęło się zbierać na niebie. Jak się po chwili okazało, to wcale nie były chmury, lecz niska mgła.
Pojawiła się dosłownie znikąd. Nie było najmniejszych szans na fotografowanie księżyca w takich warunkach. Za to po drugiej stronie horyzontu rozpoczął się przepiękny spektakl – mgła znalazła się w zasięgu słońca, które choć już schowane za horyzontem, wciąż oświetlało górne partie nieba.

Kilka minut fotografowania i po chwili zrobiło się czarno, ponuro i całe przedstawienie dobiegło końca. Wróciłem do domu, a tam zero mgły i pięknie świecący księżyc. Różnica zaledwie kilku, może dziesięciu kilometrów w linii prostej, a tak diametralnie inna aura.

Kościołowe buty

Obudziłem się wcześniej niż zwykle… jak w piosence :). Wyglądnąłem przez okno, a tam już miałem namiastkę tego, co mogło się dziać kilkadziesiąt minut później. Po zmianie czasu była szansa ogarnąć jeszcze krótki spacer przed pracą. Szybko się zebrałem i pod akacje dotarłem w idealnym momencie. A już byłem rozemocjonowany, bo po drodze widziałem, co się na niebie szykuje.

Apogeum kolorów nastąpiło w momencie, gdy wysiadałem z auta. Na nogach miałem buty kosicolowe, więc nie poszalałem z kadrami, musiałem trzymać się utwardzonej drogi, żeby do pracy później nie dotrzeć cały ubłocony. Kilka szybkich ujęć i ze spaceru już zrezygnowałem, bo wiało, a ziąb był niekiepski, a ja na to nieprzygotowany.

Mój nieskromny udział

Dzisiaj zabieram was do lasu. Ale nie takiego zwykłego. Zabieram was do lasu niezwykłego, który swoją magię zyskał dzięki przepięknemu porannemu światłu. Dzięki lekkiej mgiełce i promieniom przebijającym się przez gałęzie drzew, igły i resztki liści.

A przede wszystkim dzięki paprociom, które w tym spektaklu zagrały główną rolę i trzeba im to przyznać, spisały się znakomicie. Wszystko zagrało idealnie, a nieskromnie powiem, że ja też miałem w tym swój udział, bo przypadek sprawił, że znalazłem się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie.

Listopadowe skojarzenia

Z czym kojarzy mi się listopad? Właśnie z takimi kolorami jak na poniższych zdjęciach. Głębokie brązy, odrobina złota, zamglone wschody słońca i cisza, która ma w sobie coś magicznego. Z długimi spacerami po zakątkach, gdzie rzadko stąpa ludzka stopa. Z rześkim powietrzem i intensywnymi zapachami natury, potęgowanymi przez wilgoć.

Wiem, że w rzeczywistości listopad często wygląda inaczej, ale zdarzają się w nim i takie dni, a właściwie poranki, jak ten opisany powyżej słowami i pokazany na zdjęciach poniżej.

Każda chwila

W listopadzie, kiedy dzień krótki, a ciemno jest i przed, i po pracy zawodowej, trzeba łapać każdą chwilę względnie ładnej pogody. Nie wyobrażam sobie siedzieć w czterech ścianach w weekend, kiedy nie pada deszcz, bo to właściwie jedyna przeszkoda do wyjścia, i to tylko wtedy, gdy leje naprawdę solidnie. A jeśli prognozy w tygodniu zapowiadają się przyzwoicie, to od czego są urlopy? W końcu po coś się je ma, właśnie na realizowanie swoich zainteresowań i hobby.

A w temacie poniższych zdjęć, to jeden z ostatnich delikatnych poranków z miękkim, subtelnym światłem. Spędziłem go nad zalewem w Kamionce i było dokładnie tak, jak lubię, cicho, spokojnie i z klimatem.

Tylko czerwień

Niedziela rano. Nie mogłoby być inaczej — skoro dzień wolny od pracy, to wiadomo, że nie wyleguję się w łóżku. Co prawda jeszcze wczoraj byłem wykończony po porannych fotospacerach, rowerowej wyprawie i kilometrach biegania, ale po ośmiu godzinach snu obudziłem się jak nowo narodzony. Wystarczyło wrzucić coś na ruszt, wyciągnąć rower i ruszyć w drogę.

Czułem, że przy tak wietrznej pogodzie, jeśli tylko chmury trochę się rozstąpią i pozwolą słońcu się podświetlić, to nie ma innej opcji niż czerwony wschód. I się nie zawiodłem! W takich okolicznościach jechało się naprawdę przyjemnie. No, przynajmniej na początku, bo potem zrobiło się ponuro. Ale co tam — nadal fajnie się jechało.

Światło dopisywało

Jak zacząłem listopad? Wstałem o piątej rano, wrzuciłem aparat do torby i ruszyłem na spacer. Temperatura lekko na minusie, a poranne słońce musiało zrobić mi dobrze na samopoczucie.

Dopóki światło dopisywało, krążyłem po moich ulubionych zakamarkach i nie szczędziłem karty pamięci w aparacie. Ani w smartfonie, bo powstało też sporo klipów do filmów. Zresztą co ja się będę rozpisywał, sami zobaczcie pierwszą dawkę zdjęć!