Po kolana w trawie

Kiedy jest taki niesamowity klimat, nie zastanawiam się, czy gdzieś utknę tym swoim rowerem, czy uda się przejechać. Nie zważam na rosę na wysokich trawach i na przemoczone buty. Na zimno i dziury w czymś, co było drogą, albo jest łąką. Dopóki jest fajnie, potrafię jechać, byle dotrzeć do nowych miejsc. Pewnie nie raz ktoś widząc mnie z rowerem w takich miejscach mocno się zdziwił. No ale sami zerknijcie, czy taki klimat może nie zauroczyć? No nie może.

Efekt poboczny

Majówkowy, czterodniowy weekend to trzy rowerowe wyjazdy – w sumie jakieś 150 kilometrów – i jeden plener „nożny”, czyli bez roweru, na własnych nogach. Pogoda dopisywała idealnie. No, może poza poranną rosą, która nieco utrudniała jazdę po polnych drogach. Mokre koła szybko oblepiały się ziemią i po chwili rower wyglądał, jak po błotnej kąpieli. Ja zresztą też – bo wiadomo, to błotne combo bryzgało na wszystkie strony.

W sumie spoko. Po kilku latach jeżdżenia takie przygody są wręcz wskazane – żeby nie było za grzecznie i zbyt przewidywalnie. A efektem ubocznym, a raczej pobocznym tych wypraw, są – rzecz jasna – zdjęcia.

Zwykła droga

W niedzielę pokazywałem już zdjęcia z tego magicznego poranka. Zwykła droga pośród pól, otoczona prowizoryczną siatką – niby nic nadzwyczajnego, bo takich miejsc jest pewnie wiele. Ale tego poranka zyskała zupełnie inny wymiar dzięki cudownemu światłu o wschodzie słońca.

Bajkowe mgły i przebijające się przez nie promienie tworzyły widok, który naprawdę potrafi zapierać dech – zwłaszcza komuś wrażliwemu na piękno natury. Dookoła śpiew ptaków, a poza tym cisza, jak makiem zasiał. Aż można było poczuć dreszcze na plecach – i to nie tylko z wrażenia, bo termometr pokazywał dokładnie zero stopni.

Widmo Brockenu na równinie

Wstałem o czwartej. Niby wcześnie, ale wiadomo – kto rano wstaje, ten może zobaczyć cuda. O 4:50 już byłem na rowerze. Trasa była zaplanowana, ale jak tylko zobaczyłem, gdzie ściele się mgła, plan się rozsypał i uległ natychmiastowej modyfikacji.

Zboczyłem z trasy z konkretnym celem – zrobić zdjęcia, które sam będę chciał oglądać jeszcze przez tydzień. W tej gęstej, mlecznej ciszy świat był jakiś bardziej skupiony. Fotografowałem i nagrywałem filmy, czułem się jak w innym wymiarze. Gdy wyjechałem nieco z mgły i spojrzałem w bok, stało się – pojawiło się widmo Brockenu! Rzadkość na równinach! Mój cień, zawieszony na kurtynie mgły, otoczony tęczową aureolą – jak z innego świata.

Zatrzymałem się i oniemiałem. Nie wiedziałem, czy sięgać po iPhone’a, czy wyciągać aparat – ręce same nie mogły się zdecydować. Stałem w rozterce, a mój cień – jakby naprawdę żył – patrzył na mnie wyraźnie zniecierpliwiony. W końcu sięgnąłem po oba. Bo takich momentów nie zostawia się bez śladu.

Koniec miasta

Mijam znak „koniec miasta” i świat zmienia się nie do poznania! …no, może nie aż tak bardzo :). Nie ma asfaltu i zaczyna się prawdziwa rowerowa przygoda. Zamiast klaksonów i korków – szum wiatru i odgłosy ptaków.

Zaczyna się prawdziwa zabawa! Szutrowe drogi, które czasami przypominają tor przeszkód, ale przecież nigdzie mi się nie spieszy, a wieczorny klimat tylko dodaje smaczku mojej jeździe. Słońce zachodzi, robi się chłodniej, ale ten krajobraz wciąga i nie chce wypuścić ze swoich objęć.

Gęba uśmiechnięta, a kto mnie mija, może zastanawiać się, co z tym kolesiem jest nie tak! Ale jak tu się nie cieszyć, jadąc po takich szlakach?

Znowu to zrobiłem

Znowu to zrobiłem – wieczorna wyrypa rowerowa, rzepaki w tle, aparat w pogotowiu i banan na twarzy większy niż przewyższenia na trasie. Tym razem specjalnie zaplanowana trasa po polnych bezdrożach, tam, gdzie kończy się asfalt, a zabudowania są tylko wspomnieniem.

Rzepaki właśnie eksplodowały kolorem – złoto na całego! A drogi? Cóż, rower czasem miał wątpliwości, czy to jeszcze ścieżka, czy już naturalna pułapka na entuzjastów dwóch kółek. Ale to nic – im mniej przejezdne, tym więcej frajdy. Ani ludzi, ani hałasu, tylko wiatr, śpiew ptaków i ten zapach rzepaku, który aż zapiera dech.

Jechałem sobie powolutku, jak lubię – zero pośpiechu, tylko ja i krajobraz, który wyglądał jak z pocztówki. I właśnie wtedy zrobiłem te zdjęcia – złote, spokojne i dokładnie takie, dla których warto uciekać z uczęszczanych traktów.

Jest takie miejsce

Heeeejkaaa!!! Siadajcie wygodnie, zapnijcie pasy albo przynajmniej odłóżcie herbatę, bo dziś zabieram Was w miejsce, gdzie cywilizacja trzyma się z daleka. Mowa o przepięknie usytuowanej kaplicy pw. św. Bartłomieja w Pstrągowej, Brzeziu– jak z bajki, z absolutnym spokojem i klimatem, który można by butelkować i sprzedawać jako suplement diety.

Kaplica stoi sobie przy polnej drodze, z dala od wszystkiego – ludzi, domów, klaksonów i pędzących samochodów. I właśnie w tym cały urok – cisza, porządek, żadnych śladów po weekendowych grillowiczach, tylko trawy, ptaki i to światło, które wieczorem robi z tej scenerii małe objawienie. Oczywiście wybrałem się tam późnym popołudniem, żeby złapać ją w najlepszym świetle.

No i udało się w ostatniej chwili! Słońce jeszcze tylko machnęło mi na pożegnanie złotym promieniem i znikło za chmurami, jakby specjalnie dla mnie zrobiło ostatni ukłon.
A zdjęcia? No sami zobaczcie – tylko ostrzegam: mogą wywołać niekontrolowane „WOW!” i chęć porzucenia wszystkiego, żeby ruszyć tam choćby piechotą!

Na koniec kwietnia

Kończy się właśnie kwiecień, a jak na ten miesiąc, to pogoda była całkiem spoko! Owszem, były dni, które przypomniały mi, że wiosna to jednak zmienna pora roku – trochę deszczu, trochę zimnych wiatrów, ale na szczęście również sporo pogodnych dni, które pozwalały na spokojne kręcenie kilometrów. No i te widoki… Czysta przyjemność!

Na zdjęciach, które załączam, znajdziecie nieśmiało zaczynające kwitnąć rzepaki, czy drogi biegnące skrajem lasu. Jest coś magicznego w tej wiosennej zieleni, słońcu przebijającym się przez drzewa i tym cichym szumie wiatru. Takie chwile naprawdę sprawiają, że każdy kilometr to czysta przyjemność – można nawet zapomnieć o trudzie i po prostu cieszyć się chwilą.

Drzewa samotne

W sobotni poranek wsiadłem na rower o świcie, a na tapet poszły między innymi zdjęcia samotnych drzew, które spotkałem po drodze. Takie chwile to czysta magia – poranne światło, które powoli wlewa się w każdy zakamarek, roztacza ciepłą, złotą poświatę, oświetlając świat delikatnymi barwami. Rosa pokrywa trawę, a powietrze jest rześkie i świeże, wręcz orzeźwiające.

Niskie słońce maluje długie cienie na ziemi, tworząc niesamowity klimat. Drzewa, stojące samotnie wśród łąk, na polach, przy drogach, wyglądają jak pomniki ciszy i spokoju. Każdy z tych widoków to chwila, która zatrzymuje czas, gdy świat budzi się do życia, a ja jestem tam, by to wszystko uchwycić.

Wiatrak w Różance o świcie

W sobotę o świcie gorąca nie było, ale dobre i te 3-4 stopnie. Po prostu trzeba było jechać dwa razy szybciej niż normalnie, aby było cieplej. Udałem się w stronę wiatraka w Różance. Byłem tam kilka dni temu i postanowiłem, że muszę wrócić tam o poranku.

Dotarłem na miejsce, a tam – cisza jak makiem zasiał. Nawet koguty jeszcze nie piały, jakby cały świat spał. Tylko odgłos kół roweru i śpiew ptaków przerywał tę spokojną poranną atmosferę. Rosa na trawie, gdzie niegdzie mgła unosząca się nad łąkami, wszystko to tworzyło magię wczesnego poranka. Takie chwile sprawiają, że warto wstać przed świtem, choćby i po to, by poczuć tę wyjątkową atmosferę. W końcu wiatrak w Różance, przy takim spokoju, wyglądał jak z bajki.