Jak sowa

Towarzyszyła mi przez dobre półtorej godziny podczas jazdy rowerem. W jednej strony przemierzała okolicę komórka opadowa, z drugiej świeciło słońce. Opady były na tyle daleko, że widoczny był tylko kawałek tęczy.

Jedyne czego mogę żałować, to że miałem ją cały czas za sobą, więc jechałem trochę jak sowa. Ja do przodu, a głowa do tyłu. Co jakiś czas przystawałem, aby zrobić zdjęcie.

Widok i kapliczka

Póki co zawsze na pierwszym miejscu zostaje rower, ale jeśli przy okazji uda się trafić na ciekawe warunki i światło do fotografowania, to wyciągnięcie aparatu staje się równie ważne, jak kręcenie na dwóch kółkach.

Tak właśnie było kilka dni temu. Zahaczyłem o jedną z ulubionych i widowiskowych miejscówek. Miejscem, gdzie nie tylko stoi okazałe drzewo z urokliwą kapliczką, ale skąd również rozpościera się rozległy widok na okolicę.

Mammatus przed zmrokiem

Tak cudownego wieczoru nie było dawno. Najpierw popołudniowa burza, deszcz, a po niej już od siedemnastej cudowne światło. Gdy tylko spadły ostatnie krople deszczu, wsiadłem z aparatem na rower.

Jednak najlepsze rzeczy miały się dziać tuż przed zmrokiem. To wtedy od południowego wschodu nadchodziła powoli kolejna burza, podczas gdy z drugiej strony wciąż świeciło słońce! Na niebie pojawiły się widowiskowe, pięknie podświetlone chmury Mammatus!

Rower porzucony

Zapomniałem, że to przecież sezon na kopki siana! Rolnicy już zaczęli kosić trawę na siano i dwa dni temu trafiłem na temat, który tak bardzo (nie wiedzieć czemu) lubię. W ostatnich promieniach słońca stogi siana prezentowały się klimatycznie i sielankowo.

Porzuciłem rower w krzakach i pospacerowałem z aparatem. Kusiło mnie położyć się na jednym ze stogów, ale opanowałem to. Poczekam, aż będą rozrzucone do suszenia 🙂

Ja to lubię

W końcu mi się zachciało. Zostawiłem rower, zarzuciłem aparat na szyję i wybrałem się samym wieczorem na zdjęcia. Miejscówka niby znana, ale kilka dni temu obadałem, że rosną tam łany jęczmienia. A jęczmień w świetle zachodzącego słońca wygląda cudownie. No… ja przynajmniej to lubię.

Spędziłem tam ponad dwie godziny, chodząc w tę i we wte. Obserwowałem jak z każdym krokiem zmienia się perspektywa i światło zniżającego się słońca. W końcu było bezwietrznie i przyjemnie ciepło. Bez pośpiechu, chłonąc widoki, zapachy i dźwięki.

Wena fotograficzna

Totalnie ostatnimi czasy zjechałem rowerem na drogi, którymi do tej pory nie jeździłem. Na, jak to nazywam, beztwardodroża. Drogi, których zazwyczaj nie ma na mapach, a którymi, jeśli jest sucho, da się przejechać rowerem.

Często nagle się kończą, albo prowadzą nie wiadomo dokąd i trzeba zawrócić. Ale też często prowadzą mnie w miejsca, o jakich istnieniu w bliskiej okolicy, by mi się nie śniło. Jak wczoraj wspominałem, rzadko fotografuję, ale w niektóre z tych miejsc koniecznie muszę wrócić z weną fotograficzną.

Marazm fotograficzny

Jakoś tak w maju straciłem chęć do robienia zdjęć. Pochłonął mnie rower i, mimo że aparat zawsze jest w sakwie, to rzadko, albo wcale go nie wyciągam. Czasem pstryknę zdjęcie na pamiątkę smartfonem.

Po wielu latach fotografowania doszedłem do tego miejsca, że wolę przystanąć, popodziwiać, a nie sięgać po aparat. A o wschodzie, czy zachodzie słońca wolę odpoczywać i regenrować się na następne rowerowe wypady, niż jechać w plener. Pewnie to chwilowe, przynajmniej mam taką nadzieję.