Park w Wiśniowej

Park w Wiśniowej. Przed wizytą zastanawiałem się, na jakie warunki trafię tym razem. Prognozy pogody wskazywały, że poranek będzie słoneczny. Zaplanowałem być tam jakąś godzinkę po wschodzie słońca, aby docierały już promienie słoneczne.

Rzeczywistość okazała się zgoła inna. O ile na terenach położonych wyżej świeciło słońce, tak w dolinie, gdzie znajduje się park, zalegała mgła skutecznie zasłaniająca światło. Przenikały jedynie nieliczne promienie. Na dodatek nic nie wskazywało na to, że sytuacja wkrótce się zmieni.

Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak fotografować w takich warunkach, które, nawiasem mówiąc, również miały swój specyficzny urok.

O ósmej po robocie

Sobota. Budzę się o wschodzie słońca – to ten dzień, kiedy po ponad dwóch tygodniach mam zamiar wsiąść na rower i bez bólu przejechać przynajmniej półtorej godziny. Już próbowałem raz i źle się to skończyło. Tym razem się udaje – po jeździe czuję tylko ból mięśni, bo po takiej przerwie zdążyły zapomnieć, do czego są.

Pogoda taka sobie – na niebie chmury, światło mało ciekawe, ale jakże cieszy jazda o poranku! Wstępuję do moich ulubionych miejsc – nad zalewy w Kamionce i Cierpiszu. Niespiesznie wracam do punktu startu.

Mimo upałów, które panują w ciągu dnia, jest jeszcze w miarę chłodno. Jeszcze nie ma ósmej, a ja już po robocie.

Cisza

Stonowane, pastelowe kolory. Cisza, bo do najbliższych zabudowań i dróg jest kilkaset metrów. Ani grama wiatru. I ten zapach… wilgotnej trawy, ciepłej ziemi i ogólnie… lata.

Cisza aż dzwoni w uszach – taka, która nie przytłacza, tylko otula. Każdy krok po polnej drodze brzmi jakby wyraźniej, a każdy oddech w tej ciszy wydaje się niemal dyszeniem.

Powietrze miękkie, jakby przefiltrowane przez zachodzące słońce. Zero pośpiechu, żadnych spraw do załatwienia – tylko ja, aparat i niebo, które właśnie dziś postanowiło pokazać się z tej bardziej subtelnej strony.

W takich chwilach wszystko zwalnia. Nawet myśli.

Przymus

Odkąd z przymusu rower poszedł w odstawkę, częściej sięgam po aparat i wybieram się na zachody słońca. Co prawda nie tak regularnie, jak kiedyś, ale kilka razy udało się zmobilizować i… proszę bardzo – oto efekty.

Tym razem trafiłem idealnie – tuż po zachodzie niebo zagrało cudownymi kolorami. Taki spektakl to najlepszy motywator, żeby jednak ruszyć się z domu, nawet gdy na przykład po bieganiu chciałoby się tylko leżeć.

Oczywiście nie trzeba jechać daleko, żeby złapać magię. Wystarczy odrobina chęci, aparat i niebo, które akurat ma ochotę się popisać.

Interwały

Spacer uprzyjemniały tnące bąki. Ale przynajmniej potrenowałem wymachy ramion. Odpędzanie się od nich pochłonęło więcej energii niż sam spacer. Co poradzić, taki urok letniego wieczoru.

Z drugiej strony, przy takiej ilości owadów człowiek przestaje się snuć bez celu i zaczyna naprawdę iść z werwą. Zamiast relaksu – interwał. A po wszystkim można usiąść w domu policzyć nowe ugryzienia i udawać, że to nic… bo przecież było piękne światło.

Sierpniowe czary

Złote sierpniowe wieczory… Mam nadzieję oglądać ich w bieżącym miesiącu przynajmniej kilka razy. Złocące się zboża, czerwone Bizony, których w mojej okolicy wciąż wiele, bele słomy. Niespieszne spacery polnymi drogami i zapachy lata.

W powietrzu czuć już lekki powiew końcówki wakacji, ale to właśnie teraz kolory nabierają głębi. Trzeba tylko dać się ponieść temu rytmowi i pozwolić sierpniowi działać swoje czary.

Postrzępione

Nie ma tego złego… teraz będę miał więcej czasu na wieczorne plenery. Już w sobotę, choć się nie chciało, zabrałem aparat i wyjechałem na pobliskie wzgórze. Przeczucie, jak widać, nadal mam — i oby mnie nie opuściło. Mam nadzieję, że to nie tylko ten jeden raz…

Kilka postrzępionych chmurek na zachodnim niebie i prawie zero wiatru mogły zwiastować tylko jedno. Wystarczyło poczekać, aż słońce znajdzie się odpowiednio nisko, i świat zamienił się w złoto.

Odstawka

Z przymusu rower stoi w piwnicy, a mnie – ze względu na specyficzną kontuzję – pozostały nogi. Na szczęście moje zainteresowania są wszechstronne i kiedy brakło kręcenia na dwóch kółkach, postanowiłem po kilkudziesięciu latach zrobić to, o czym marzyłem przez te kilkadziesiąt lat, a do czego nigdy nie mogłem się zmobilizować. Mowa o bieganiu. Za mną już cztery przebieżki i oby równie często nie łapać kontuzji, co na rowerze…

Tyle prywaty, a teraz wracam do ubiegłotygodniowego wieczoru, kiedy – mimo tnących wygłodniałych komarów – udałem się na spacer po okolicy, aby przewietrzyć siebie i lustrzankę, której ostatnio bardzo rzadko używam. Wieczór był nietuzinkowy, ale szybko zniechęcił mnie ryk motorów jeżdżących po okolicznym lesie. W takich warunkach nie da się fotografować. Mam to niestety ostatnio prawie na co dzień – ja i połowa wsi…

Zbieranina

Dziś mam dla Was małą zbieraninę pojedynczych fotek, które zrobiłem ostatnio tu i tam – podczas jazdy rowerem albo spacerów.

Obok urokliwych wierzb z pierwszego zdjęcia przejeżdżałem dość często, ale dopiero ostatnio się zatrzymałem, żeby zrobić zdjęcie. Fajnie, że ktoś o nią dba i regularnie je ogławia.

Drugie ujęcie to nasze lokalne „Lazurowe Wybrzeże”. Serio – tak się nazywa. I czasami, przy odpowiednim świetle i o odpowiedniej porze, woda faktycznie wygląda jakby była wyjęta z folderu wakacyjnego.

A sana i kuliboda? Spotkani zupełnie przypadkiem podczas jednego z ostatnich spacerów niedaleko domu.