Los się do mnie uśmiechnął. Po tygodniu prawie-niefotografowania sięgnąłem po aparat i udałem się najpierw pod krzew wiciokrzewu. A tam w najlepsze rozsiadł się szablak krwisty. Co chwilę robił oblot stawu i po kilkudziesięciu sekundach wracał w to samo miejsce. Bez zbędnego kucania i schylania się narobiłem mu całą masę zdjęć. A było to moje pierwsze (o ile pamięć mnie nie myli) spotkanie z szablakiem.



