Nepomucen

Ile to trwało? Pewnie nie dłużej niż kilkanaście minut. Skończyłem właśnie bieganie po lesie i ruszyłem samochodem w stronę domu. Wtedy zobaczyłem ten niezwykły spektakl na niebie.

„Co to za kolor w ogóle jest?” – pomyślałem. Nie umiałem go nazwać, ale zacząłem zastanawiać się nad jakimś najbliższym miejscem do zrobienia zdjęcia. „Kawałek dalej jest Nepomucen” – przypomniałem sobie i mocniej nacisnąłem pedał gazu.

Zdążyłem w sam raz, bo chwilę później wszystko zaczęło gasnąć, a ja zostałem z cyfrowo zarejestrowanym obrazem.

Tęcza i komary

Jak powstały poniższe zdjęcia? Otóż – zupełnie spontanicznie. Lało jak z cebra, ale gdzieś tam na zachodnim niebie zaczęło się przebijać słońce. Wychyliłem się przez okno, a tam – piękna tęcza.

W te pędy, tak jak stałem, chwyciłem aparat, wskoczyłem w gumiaki i pognałem przez wysoki chaszcz kilkaset metrów za dom. W międzyczasie deszcz prawie całkiem ustał, ale i tak po chwili byłem mokry po tyłek, a komary cięły jakby od tygodnia nic nie jadły i właśnie trafiły na najbardziej smakowity kąsek, o jakim mogły marzyć.

Nic to – skupiłem się na fotografowaniu tego, co działo się na niebie. Tęcza zmieniła się już w połówkę tęczy, ale za to na drugiej stronie pojawiły się chmury podświetlone zachodzącym słońcem. I to w jakich kolorach! Coś absolutnie niebywałego.

Cisza

Stonowane, pastelowe kolory. Cisza, bo do najbliższych zabudowań i dróg jest kilkaset metrów. Ani grama wiatru. I ten zapach… wilgotnej trawy, ciepłej ziemi i ogólnie… lata.

Cisza aż dzwoni w uszach – taka, która nie przytłacza, tylko otula. Każdy krok po polnej drodze brzmi jakby wyraźniej, a każdy oddech w tej ciszy wydaje się niemal dyszeniem.

Powietrze miękkie, jakby przefiltrowane przez zachodzące słońce. Zero pośpiechu, żadnych spraw do załatwienia – tylko ja, aparat i niebo, które właśnie dziś postanowiło pokazać się z tej bardziej subtelnej strony.

W takich chwilach wszystko zwalnia. Nawet myśli.

Przymus

Odkąd z przymusu rower poszedł w odstawkę, częściej sięgam po aparat i wybieram się na zachody słońca. Co prawda nie tak regularnie, jak kiedyś, ale kilka razy udało się zmobilizować i… proszę bardzo – oto efekty.

Tym razem trafiłem idealnie – tuż po zachodzie niebo zagrało cudownymi kolorami. Taki spektakl to najlepszy motywator, żeby jednak ruszyć się z domu, nawet gdy na przykład po bieganiu chciałoby się tylko leżeć.

Oczywiście nie trzeba jechać daleko, żeby złapać magię. Wystarczy odrobina chęci, aparat i niebo, które akurat ma ochotę się popisać.

Interwały

Spacer uprzyjemniały tnące bąki. Ale przynajmniej potrenowałem wymachy ramion. Odpędzanie się od nich pochłonęło więcej energii niż sam spacer. Co poradzić, taki urok letniego wieczoru.

Z drugiej strony, przy takiej ilości owadów człowiek przestaje się snuć bez celu i zaczyna naprawdę iść z werwą. Zamiast relaksu – interwał. A po wszystkim można usiąść w domu policzyć nowe ugryzienia i udawać, że to nic… bo przecież było piękne światło.

Sierpniowe czary

Złote sierpniowe wieczory… Mam nadzieję oglądać ich w bieżącym miesiącu przynajmniej kilka razy. Złocące się zboża, czerwone Bizony, których w mojej okolicy wciąż wiele, bele słomy. Niespieszne spacery polnymi drogami i zapachy lata.

W powietrzu czuć już lekki powiew końcówki wakacji, ale to właśnie teraz kolory nabierają głębi. Trzeba tylko dać się ponieść temu rytmowi i pozwolić sierpniowi działać swoje czary.

Postrzępione

Nie ma tego złego… teraz będę miał więcej czasu na wieczorne plenery. Już w sobotę, choć się nie chciało, zabrałem aparat i wyjechałem na pobliskie wzgórze. Przeczucie, jak widać, nadal mam — i oby mnie nie opuściło. Mam nadzieję, że to nie tylko ten jeden raz…

Kilka postrzępionych chmurek na zachodnim niebie i prawie zero wiatru mogły zwiastować tylko jedno. Wystarczyło poczekać, aż słońce znajdzie się odpowiednio nisko, i świat zamienił się w złoto.

Odstawka

Z przymusu rower stoi w piwnicy, a mnie – ze względu na specyficzną kontuzję – pozostały nogi. Na szczęście moje zainteresowania są wszechstronne i kiedy brakło kręcenia na dwóch kółkach, postanowiłem po kilkudziesięciu latach zrobić to, o czym marzyłem przez te kilkadziesiąt lat, a do czego nigdy nie mogłem się zmobilizować. Mowa o bieganiu. Za mną już cztery przebieżki i oby równie często nie łapać kontuzji, co na rowerze…

Tyle prywaty, a teraz wracam do ubiegłotygodniowego wieczoru, kiedy – mimo tnących wygłodniałych komarów – udałem się na spacer po okolicy, aby przewietrzyć siebie i lustrzankę, której ostatnio bardzo rzadko używam. Wieczór był nietuzinkowy, ale szybko zniechęcił mnie ryk motorów jeżdżących po okolicznym lesie. W takich warunkach nie da się fotografować. Mam to niestety ostatnio prawie na co dzień – ja i połowa wsi…

Firletki pod nosem

Łąka pełna firletek? Nie raz marzyłem o napotkaniu takiej na swojej drodze. Chodziłem po polach, przedzierałem się przez zarośla, jeździłem rowerem – wypatrując tej różowej chwały natury.

Aż tu nagle – proszę bardzo – niemal w środku miasteczka, tuż obok chodnika wyrasta przede mną łąka jak z katalogu florystycznego. Firletki w pełnym rozkwicie. Czułem się, jakby ktoś specjalnie je tam dla mnie rozsiał.

No cóż, jak widać – czasem nie trzeba pędzić na koniec świata. Czasem to, czego szukamy, rośnie tuż obok. Trzeba tylko przestać się rozglądać zbyt ambitnie i zacząć patrzeć pod nogi.