Słońce XXL – edycja poranna

W pamiętny niedzielny poranek najlepsze rzeczy działy się pod akacjami punktualnie o wschodzie słońca. No, może nie do końca pod akacjami, bo ja stałem z aparatem jakieś 400 metrów od nich. I właśnie przez tą odległość i użycie teleobiektywu powstał efekt dużego słońca!

Wiedziałem, że rano pojawią się mgły, a dzięki nim słońce nie będzie aż tak ostre. I faktycznie – ukazało się jako piękna, żółciutka kulka, z którą matryca mojego aparatu poradziła sobie bez najmniejszego problemu.

Stałem na tym polu i niecierpliwie czekałem na spektakl. Palce mi lekko kostniały, ale kto by się tym przejmował, kiedy przed oczami rozgrywa się spektakl warty każdej minuty wczesnej pobudki. W myślach odliczałem: jeszcze chwila, jeszcze moment, aż kula znajdzie się dokładnie tam, gdzie chciałem. Kilka kroków prawo, potem kilkanaście w lewo, następnie sprint zboczem w dół pola. Tak właśnie, nie inaczej powstawały poniższe fotki 🙂

Poranne dylematy i akacjowe objawienie

Niedziela, godzina piąta rano. Budzę się i przez pięć minut toczę heroiczną walkę wewnętrzną: przewrócić się na drugi bok i spać dalej, czy jednak zebrać się na zdjęcia? Argumenty „jest ciemno”, „jest zimno” i „jest niedziela” są bardzo przekonujące, ale nagle włącza się wewnętrzny głos fotografa: „A jak przegapisz najlepszy wschód słońca sezonu?”. No i klops – nie ma odwrotu, trzeba jechać.

Przeczucie nie zawiodło – na niebie trwa prawdziwy spektakl barw. Pomarańcze, żółcie, wszystko co trzeba, żeby o piątej rano człowiek poczuł, że warto było wstać. I do tego jeszcze ten subtelny słup słoneczny, który pojawił się dosłownie na kilkadziesiąt sekund.

Fotki zrobiłem już po wschodzie słońca, a co działo się wcześniej? O tym już jutro, nie przegapcie! 🙂

Misja: Utapianie. Status: Niechętnie dryfuje.

Piątek wieczór, termometr pokazuje jakieś szalone kilkanaście stopni, niebo płonie odcieniami pomarańczu i różu… Normalnie wiosna przyszła za szybko! A skoro zima nawet nie próbowała się bronić, postanowiłem dopełnić tradycji i osobiście utopić Marzannę.

Spacer nad jeziorkiem był trochę jakby romantyczny – ja, moja pierwsza żona i te zastane, piękne okoliczności przyrody. W powietrzu unosił się zapach przedwiośnia, a w wodzie wylądowała nasza bohaterka – piękna, ekologiczna i całkowicie naturalna kukła, wykonana z w pełni biodegradowalnej trawy. Bez zbędnych przemówień, bez łez pożegnania – Marzanna odpłynęła w stronę zachodzącego słońca, a my mogliśmy oficjalnie uznać, że zima poszła w diabły.

PS. Tak naprawdę Marzanna wcale nie chciała odpływać, tylko uparcie tkwiła przy brzegu… i co gorsza – zastaliśmy ją już topiącą się!

Przedwiośnie na dwóch kołach

Marzec… Niby już nie zima, ale do wiosny jeszcze kawałek. Nie ma zieleni jak w maju, nie ma złotych liści jak jesienią, niby szaro, trochę buro, ale w powietrzu czuć coś nowego – nadzieję!

Bo chociaż przyroda jeszcze się nie budzi, a drzewa stoją gołe, to dni stają się coraz dłuższe, słońce częściej wygląda zza chmur, a powietrze pachnie już inaczej – mniej mrozem, a bardziej obietnicą cieplejszych dni.

Na razie trzeba cieszyć się tym, co jest – ciepłymi promieniami na twarzy, śpiewem pierwszych ptaków i tym, że jazda na rowerze wreszcie nie oznacza odmrażania palców.

Wieczorna rowerowa sielanka

Wtorek to był ten dzień, kiedy po wielu miesiącach jazdy w zimowych warunkach wreszcie można było poczuć mały luksus – dwucyfrową temperaturę! Niby tylko dziesięć stopni, ale po tygodniach marznięcia każdy podmuch ciepłego powietrza wydawał się jak zapowiedź wiosny!

Trzydzieści kilometrów po znajomych trasach, ale w zupełnie nowej odsłonie. Zachód słońca malował świat na złoto, a asfalt lśnił w jego ciepłym blasku, jakby przez chwilę zapomniał, że jeszcze niedawno skuwał go lód. Miejmy nadzieję, że wiosna powoli przejmuje stery – światło wieczorem robi się coraz piękniejsze, a jazda znowu sprawia frajdę bez walki z mrozem. 

Leśna dolina i małe wielkie odkrycia

Czasem wystarczy wyjść na spacer, by trafić w miejsce, które zachwyca swoją prostotą. Środek lasu, dolina otoczona skarpami, a w dole wije się niepozorny strumyk. W popołudniowym świetle wszystko nabiera ciepłych barw.

Takie chwile przypominają, jak fajnie jest zwolnić, zejść z utartych ścieżek i po prostu chłonąć naturę. Niby nic wielkiego, a jednak człowiek wraca z takim spaceru trochę lżejszy… no, może poza butami, bo błoto było konkretne!

Luty jak kwiecień

Czasem luty potrafi zaskoczyć. Środa była jak podróż w przyszłość – zamiast mrozu i śniegu, słońce, ciepło i idealne warunki na rower. Kręciło się aż miło, choć chwilami zastanawiałem się, czy przypadkiem to nie kwiecień 🙂

Pod wieczór las zrobił się magiczny. Złote światło przedzierało się przez drzewa, a ja jechałem jak zahipnotyzowany tym widokiem. Gdyby nie zdrowy rozsądek, pewnie zatrzymywałbym się co kilka metrów na kolejne zdjęcia i wrócił do domu dopiero w nocy 🙂

Lodowa pokusa

Zatrzymałem się na żwirowni, żeby zrobić kilka zdjęć, a tam gruba tafla lodu kusiła mnie do poślizgania się, jak za młodych lat. Szybko jednak się opamiętałem i przypomniałem sobie po co tu przyjechałem. Spojrzałem w górę – niebo było przepiękne, pomarańczowo-żółte, a kolory odbijały się w lodzie tak pięknie, że zapomniałem o jakimkolwiek szaleństwie, które w moim wieku mogłoby się skończyć wizytą u ortopedy.

Pastelowy wschód

Jeden z ostatnich poranków. Stałem nad czymś, co kiedyś było bajorkiem, a teraz nie dość, że wyschło, to jeszcze zamarzło. Czekałem, aż niebo zdecyduje się w końcu pokazać coś więcej. Kilkanaście minut przed wschodem zaczęło nabierać barw. Nieśmiało, jakby nie chciało zdradzać swoich tajemnic.

Pierwsze delikatne różowe odcienie były zapowiedzią czegoś większego, jednak wielkich fajerwerków nie było. Potem niebo znów zamilkło. Jakby mówiło: „To wszystko, co masz dzisiaj dostać. Więcej innym razem!”

Złoto na wodzie

Wracałem już ze zdjęć, gdy coś mnie tknęło, żeby jeszcze zajrzeć nad wodę. I całe szczęście, bo właśnie wtedy zrobiło się najpiękniej – słońce rozlało złoto po tafli lodu, a trzciny zaczęły lśnić jak nitki bursztynowego jedwabiu na wietrze.

Tak to jest z fotografią – człowiek planuje, wstaje skoro świt, biega po polach w poszukiwaniu idealnego kadru, a najlepsze światło czeka akurat wtedy, gdy myśli się już tylko o ciepłej herbacie.

No ale jak tu nie wyjąć aparatu, gdy natura sama podaje gotowe kadry? Kilka ujęć, paręnaście minut zachwytu – i dopiero można wracać do domu, z pełną kartą pamięci i lekkim niedosytem, że to już koniec tego poranka.