Orkiestra kolorów

Dzień budził się powoli. Chmury zalegające nad horyzontem długo nie chciały uwolnić słońca ze snu. Pewnie czuło się ono jak ja rano – gdy duch rwie się na rower albo na fotografowanie, a kołdra trzyma ciało przy łóżku i nie chce go wypuścić.

Od wschodu mijał kwadrans, potem drugi, aż w końcu słońce wyjrzało. I to wyjrzało z przytupem, pokazując się jako mała żółta kulka tuż nad linią horyzontu. A później… no cóż, później nadal było pięknie przez kolejne kwadranse. Do spektaklu dołączyły pierzaste chmury, rozciągając się jak dekoracje na niebiańskiej scenie.

Całość miała w sobie coś z leniwej orkiestry – każdy element natury wchodził powoli, ale gdy już zabrzmiał, tworzył idealną harmonię. Powietrze pachniało świeżością, trawa połyskiwała rosą, a ciszę przerywał tylko śpiew porannych ptaków. To były te chwile, kiedy człowiek uświadamia sobie, że nawet najprostszy wschód potrafi być widowiskiem na najwyższym poziomie.

Malarz nieba

Późny wieczór, słońce już za horyzontem. A jednak barwy nieba wciąż trwały i rozlewały się szeroko po polach.

Powietrze było nasycone spokojem, takim, który potrafi uspokoić nawet najbardziej rozbiegane myśli. Czuć było lekki chłód nadchodzącej nocy, ale nie był to chłód, który przeszkadzał. Drzewa stały nieruchomo jak strażnicy zmierzchu, a ich cienie zdawały się rosnąć wraz z ciemnością.

Patrząc na to niebo miałem wrażenie, że ktoś rozlał farby na płótnie i zostawił niedokończone dzieło, aby każdy mógł sam dopisać zakończenie. W takich chwilach czas przestaje się liczyć, bo jedyne, co się liczy, to trwanie w ciszy i patrzenie w stronę koloru.

Mimowolny świadek

To była spontaniczna wizyta nad wodą. Wracałem ze spaceru po lesie, kiedy coraz śmielej zaczęło pokazywać się słońce. A że po drodze miałem żwirownię, zajechałem – a tam… sami zobaczcie, co za klimat.

Światło odbijające się od tafli wody wyglądało tak, jakby ktoś rozlał złoto i zostawił je w spokojnym bezruchu. Cisza była gęsta, przerywana tylko szelestem liści na lekkim wietrzyku.

Poczułem się trochę jak przypadkowy świadek spektaklu, którego nikt nie zapowiadał, a który i tak zgromadził pełną widownię – w postaci drzew, traw i cieni. Ten moment miał w sobie coś z zapachu końca lata, gdy czas zwalnia, a powietrze pachnie nagrzaną ziemią.

Kałuże

Jak widzę kałuże, to już wiem, że zdjęcia będą udane. A jeśli trafia się to podczas tak niezwykłego wschodu słońca, z pięknym światłem i mgłami, to już szczyt marzeń fotografa. Tak też było jednego z ubiegłotygodniowych poranków.

Światło wypełniało przestrzeń ciepłymi odcieniami złota i pomarańczy, sprawiając, że każda kropla rosy lśniła jak maleńki kryształ. Mgła otulała krajobraz delikatnym woalem, dodając mu tajemniczości i spokoju.

Powietrze pachniało świeżością, a cisza poranka potęgowała wrażenie wyjątkowości chwili. Kałuże odbijały niebo jak lustra, tworząc drugi świat tuż pod nogami. To był ten moment, w którym człowiek czuje, że natura maluje obrazy lepsze niż jakikolwiek artysta.

Lepszy mąż

Może to jeszcze nie emerytura, ale w pewnym wieku człowiek znajduje czas, żeby przestać pędzić i znaleźć codziennie tę godzinkę na spokojny spacer z pierwszą bądź drugą żoną. W moim przypadku to się udaje tylko z pierwszą. Pewnie dlatego, że drugiej nie mam i w sumie sam nie wiem, dlaczego zacząłem je numerować…

Wracając do tematu – popołudniowa pogoda była ciekawa. Przez cały spacer pół nieba w chmurach, a drugie pół czyściutkie ze świecącym słońcem. Romantyczny klimat sprzyjał spacerowi i, kto wie, może nawet mojemu wizerunkowi dobrego męża.

Na sam koniec dnia, kiedy słońce już zaszło za horyzont, chmury zaczęły robić się „wściekle” pomarańczowe. Nie wiem, co chciały mi przekazać tym kolorem…

Burza przyczyną

A co to za takie ładne, kolorowe niebo udało mi się złapać?

A tak mnie coś tknęło, wziąłem aparat i podjechałem na miejscówkę, a tam w oddali burza się kręciła. Na początku może i nie wydawało się, że te wszystkie chmury zapłoną takimi barwami, ale z czasem, gdy słońce zaczęło zniżać się ku horyzontowi, a później gdy całkiem zaszło, kolory nabrały intensywności.

Chmury piętrzyły się wysoko, tworząc niesamowite kształty, jakby ktoś rozlał akwarele po niebie. Z zachodu dochodziły odgłosy grzmotów, które dodawały całości klimatu i lekkiego dreszczyku. To właśnie ta burza była sprawczynią całego spektaklu – to ona rozrzuciła chmury i rozproszyła światło w taki sposób, że niebo wyglądało jak malowane ręką artysty.

Akacje po drodze

Akacje. Padło na nie tego poranka, bo mam je po drodze do pracy. Aura była taka, że mimo iż ciało chciało zostać w łóżku, to duch rwał się w plener. Chciał iść i podziwiać na żywo te cudowne widoki. A było co podziwiać. Świat spowity miejscami gęstą, a miejscami nieco rzadszą mgłą.

Nad nią nierealnie różowe niebo z subtelnymi obłoczkami. Zero wiatru, zero jakichkolwiek odgłosów i dźwięków. Może to mgła tak je tłumiła, a może było jeszcze za wcześnie nawet na wiejskie psy, które lubią poszczekiwać. Nawet bażanty, często drące się z chaszczy, tym razem siedziały cichutko.

I właśnie w takich chwilach człowiek łapie dystans – jakby cały świat zatrzymał się na moment i pozwolił nacieszyć oczy tym spektaklem. To ten rodzaj ciszy i światła, który wchodzi w głowę i zostaje na długo, przypominając, że czasem warto wstać wcześniej, by poczuć magię zwykłego poranka.

Przerwa fotorowerzysty

Trochę się fotograficznie działo w ubiegłym tygodniu – trzy czy cztery cudowne plenery z pięknym niebem, mgłami i bajkowym klimatem. Ale najpierw kilka zdjęć z dzisiejszej wyprawy rowerowej. Po dłuższej przerwie ruszyłem nieco dalej, oczywiście o mojej ulubionej porze, jeszcze po ciemku, żeby złapać najpiękniejsze warunki.

Przez ponad dwie godziny towarzyszyła mi cisza, subtelnie kolorowe niebo i kilkanaście czapli siwych, które spotykałem na kilku łąkach. Czyżby zbierały się do odlotu? Podobno część zostaje na zimę w Polsce, ale czy to prawda… nie jestem ornitologiem i zupełnie się na tym nie znam. Zdjęć czapli jednak nie mam, bo nie zabrałem lustrzanki, a na smartfon były dużo za daleko 😦

Po dłuższej przerwie taka wyprawa smakuje podwójnie. Nogi i kręgosłup trochę marudziły, ale głowa miała wrażenie, że wróciła do domu: wolność, spokój i świt grający tylko dla mnie. To jest właśnie radość fotorowerzysty — odrobina zmęczenia, sporo zachwytu i uśmiech, który trzyma do wieczora.

Jeszcze raz i jeszcze

Światło. Podstawa fotografii. Jak światło się zgadza, to nawet niespecjalnie trzeba się głowić nad kadrem – gdzie się nie wymierzy obiektywem, mnożą się kolejne i kolejne ujęcia. Zwykłe miejsca, w których bywałem wiele razy, nabierają nowego wymiaru wieczorem lub o świcie.

Czasem wystarczy krok w bok albo spojrzenie spod innego kąta i nagle z niczego rodzi się obraz wart zapamiętania. To trochę jakby natura mrugała do fotografa i zachęcała go na swój sposób. Wtedy trudno się oprzeć, żeby nie nacisnąć spustu migawki jeszcze raz… i jeszcze raz.

Wał z mgieł

Słońce dopiero wstało, kilkanaście minut temu. Może trochę więcej. Kiedy niebo po wschodniej stronie jest czyściutkie niczym tafla szkła, to po drugiej stronie, nad wzniesieniami, przelewają się solidne mgły. Jestem pod wrażeniem – wygląda to jak wał fenowy nad wysokimi górami! Widok niezwykły, który dotąd znałem tylko z filmów w sieci. A tu na własne oczy widzę podobne zjawisko na moim Pogórzu Strzyżowskim!

Stałem jak zaczarowany i nie mogłem się napatrzeć. Każda minuta przynosiła nowe kształty i nowe odcienie, jakby niebo malowało obraz specjalnie dla mnie. Czułem, że uczestniczę w czymś wyjątkowym, w spektaklu, który trwa krótko, ale zostaje w pamięci na długo.

Radość fotografa we mnie aż buzowała – ręce same rwały się do aparatu, a serce podpowiadało: patrz, podziwiaj i zapisuj w głowie. To były chwile czystej magii, gdy człowiek naprawdę oniemiewa z zachwytu. Takie poranki to dar, który przypomina, że najpiękniejsze obrazy maluje natura.