Chyba najbardziej obfotografowany rower roku 🙂
Minął kolejny rok moich rowerowych wojaży, a w tym sezonie, trochę z powodów zdrowotnych, a trochę dlatego, że wpadło nowe hobby, przejechałem nieco mniej kilometrów. Podczas 166 aktywności nabiło się 6800 km i jeszcze jakieś 300 km na stacjonarce. Te 6800 km to dystans mniej więcej jak z Rzeszowa do Taszkentu, stolicy Uzbekistanu :). A wszystko to dało 364 godziny w siodle i około 160 000 spalonych kalorii, czyli jakieś 53 kilogramy dobrej swojskiej kiełbasy, gdyby ktoś wolał liczyć w bardziej życiowych jednostkach.
Do tego 68 000 metrów w górę i tyle samo w dół, co oznacza, że wspiąłbym się na Mount Everest prawie 8 razy.
Wspominałem o nowej pasji, mowa o bieganiu 🏃♂️ Odkryłem ją w sobie po tym, jak przez kilka tygodni nie mogłem jeździć na rowerze z powodu kontuzji. Od lipca wpadło 400 kilometrów i o ile pierwsze biegi były prawie jak chody, to teraz chłop daje radę przebiec 16 kilometrów na raz 😎
A jak ani na rower, ani na bieganie nie miałem ochoty, to aparat na szyję 📸 i w drogę, na krótsze i dłuższe spacery po okolicy. I pyk, kolejne 960 kilometrów 🚶♂️🌿
Aj, jak mi to GARMIN skrupulatnie wszystko wyliczył 😁⌚

