Niedziela rano. Nie mogłoby być inaczej — skoro dzień wolny od pracy, to wiadomo, że nie wyleguję się w łóżku. Co prawda jeszcze wczoraj byłem wykończony po porannych fotospacerach, rowerowej wyprawie i kilometrach biegania, ale po ośmiu godzinach snu obudziłem się jak nowo narodzony. Wystarczyło wrzucić coś na ruszt, wyciągnąć rower i ruszyć w drogę.
Czułem, że przy tak wietrznej pogodzie, jeśli tylko chmury trochę się rozstąpią i pozwolą słońcu się podświetlić, to nie ma innej opcji niż czerwony wschód. I się nie zawiodłem! W takich okolicznościach jechało się naprawdę przyjemnie. No, przynajmniej na początku, bo potem zrobiło się ponuro. Ale co tam — nadal fajnie się jechało.




