Coraz rzadziej wyruszam na rower, a jeśli już, to zwykle na krótkie treningi, żeby wyładować nadmiar energii. W sobotę jednak od rana mój poziom energii był wyjątkowo niski, więc pojechałem bez spiny, ot tak – pokręcić się po okolicy, nagrać kilka ujęć i zrobić parę zdjęć. Szału może nie było, ale delikatne mgiełki unoszące się nad zalewem tworzyły piękny klimat, a poranne światło pozwalało poczuć się jak w zaczarowanym świecie.
Nie wiedzieć czemu, wędkarze łowiący ryby wzięli mnie za grzybiarza, który jedzie w las po swoje grzybowe szczęście. Pewnie nie mieściło im się w głowie, że można tak po prostu jechać nierówną, trawiastą drogą dla innych doznań – dla radości z samego ruchu, dla poczucia wolności, dla świeżego powietrza i ciszy, której w codziennym pędzie tak brakuje. To te drobne, a jednak niezwykle ważne momenty, kiedy człowiek zatrzymuje się w czasie, zamiast gonić za nim.
Bo rower to nie tylko kilometry i statystyki – to także sposób na spotkanie samego siebie. A takie poranki, nawet jeśli na pozór „bez szału”, zostają w pamięci na długo i cieszą bardziej niż najlepszy wynik z licznika.