Powietrze nie było przejrzyste – unosił się w nim kurz z pracujących w okolicy kombajnów. Nad horyzontem, dokładnie w miejscu, gdzie miał wschodzić, wisiały chmury. Na miejscówce byłem sporo za wcześnie – jakieś pół godziny. Na szczęście komary nie dawały się mocno we znaki, więc oczekiwanie w tych okolicznościach przyrody było całkiem przyjemne.
Z mojej miejscówki Księżyc miał wzejść gdzieś ponad oddalonymi o około 650 metrów akacjami. Zauważyłem, że na jednej z nich siedzi bocian, a pod drzewami nad kadrami gimnastykuje się fotograf. Czekałem cierpliwie, aż się pojawił – różowy i z każdą chwilą coraz bardziej intensywny. Kilka minut, które wydają się bajką, nierealnym przeżyciem.






























