Lodowa pokusa

Zatrzymałem się na żwirowni, żeby zrobić kilka zdjęć, a tam gruba tafla lodu kusiła mnie do poślizgania się, jak za młodych lat. Szybko jednak się opamiętałem i przypomniałem sobie po co tu przyjechałem. Spojrzałem w górę – niebo było przepiękne, pomarańczowo-żółte, a kolory odbijały się w lodzie tak pięknie, że zapomniałem o jakimkolwiek szaleństwie, które w moim wieku mogłoby się skończyć wizytą u ortopedy.

Pastelowy wschód

Jeden z ostatnich poranków. Stałem nad czymś, co kiedyś było bajorkiem, a teraz nie dość, że wyschło, to jeszcze zamarzło. Czekałem, aż niebo zdecyduje się w końcu pokazać coś więcej. Kilkanaście minut przed wschodem zaczęło nabierać barw. Nieśmiało, jakby nie chciało zdradzać swoich tajemnic.

Pierwsze delikatne różowe odcienie były zapowiedzią czegoś większego, jednak wielkich fajerwerków nie było. Potem niebo znów zamilkło. Jakby mówiło: „To wszystko, co masz dzisiaj dostać. Więcej innym razem!”

Złoto na wodzie

Wracałem już ze zdjęć, gdy coś mnie tknęło, żeby jeszcze zajrzeć nad wodę. I całe szczęście, bo właśnie wtedy zrobiło się najpiękniej – słońce rozlało złoto po tafli lodu, a trzciny zaczęły lśnić jak nitki bursztynowego jedwabiu na wietrze.

Tak to jest z fotografią – człowiek planuje, wstaje skoro świt, biega po polach w poszukiwaniu idealnego kadru, a najlepsze światło czeka akurat wtedy, gdy myśli się już tylko o ciepłej herbacie.

No ale jak tu nie wyjąć aparatu, gdy natura sama podaje gotowe kadry? Kilka ujęć, paręnaście minut zachwytu – i dopiero można wracać do domu, z pełną kartą pamięci i lekkim niedosytem, że to już koniec tego poranka.

Lodowa galeria sztuki

Niedzielny poranek, cisza, spokój, tylko ja i… lodowe rzeźby na żwirowni. A przynajmniej tak to wyglądało. Bo w rzeczywistości małe bryłki lodu w moim teleobiektywie wyglądały jak miniaturowe lodowe góry, kryształowe smoki albo abstrakcyjne rzeźby z galerii nowoczesnej sztuki.

Może za ich pośrednictwem zima chciała mi coś przekazać? A może matka natura postanowiła pobawić się w rzeźbiarza? Tak czy inaczej, muszę przyznać, że wystawa była przednia – i to całkowicie darmowa! Tylko katalogu z opisami dzieł zabrakło.

Świt pod nadzorem Księżyca

Nie ma to jak wstać w niedzielę o nieludzkiej porze, kiedy normalni ludzie jeszcze przewracają się na drugi bok. Ja zamiast spać pakuję aparat i jadę w pola.

Jednak nie byłem tam sam. O nie! Miałem towarzysza. Na niebie, wśród pastelowych kolorów przedwschodowego spektaklu, czaił się sierp księżyca. I nie wiem, czy to ja śledziłem jego, czy on mnie, ale na pewno się nie rozstawaliśmy.

Sceneria była trochę jak z bajki – drzewa rysowały się na tle różowo-fioletowego nieba, na termometrze przyjemne minus zero stopni, a ja stałem i podziwiałem ten spektakl, zastanawiając się, czy to na pewno niedzielny poranek, czy może jednak jakaś alternatywna rzeczywistość, w której wstawanie o świcie jest całkowicie normalne i nikt nie tęskni za ciepłą kołdrą 🙂

Spacer przypadkowy

Sobotni wieczór, aparat z podpiętym teleobiektywem gotowy do akcji. Wyruszam na spacer, bo przecież nie usiedzę w domu.

I nagle, jak znikąd – pojawia się rowerzysta. Ale nie byle jaki! Sprawiał wrażenie, jakby jechał pod wiatr z lekkością, jakby to on panował nad naturą, a nie odwrotnie.

Dzięki długiej ogniskowej i spłaszczeniu perspektywy rowerzysta wydaje się znacznie większy, niż jest w rzeczywistości. Był oddalony ode mnie o około 600 metrów, a kościół w tle aż o 2,8 kilometra.

I tak, z zupełnie przypadkowego spaceru powstało zdjęcie, które mogłoby być ilustracją do książki o bohaterskich rowerzystach walczących z wiatrem.

Bez śniegu, ale z mrozem

Zima w tym roku postanowiła trochę pokombinować. Śniegu brak, za to mróz przyszedł solidny, taki, że rano i wieczorami nos odmawia współpracy, a palce dłoni mimo rękawiczek najpierw zamieniają się w drewniane kołki, a potem rozważają emigrację w cieplejsze rejony kieszeni.

Rower w takich warunkach? No cóż, może i są twardziele, którzy zakładają naście termoaktywnych warstw, smarują twarz kremami i lecą pod wiatr, ale ja postanowiłem dać sobie chwilę luzu. Skoro pedałowanie odpada, to przestawiłem się na inny środek transportu – samochód i własne nogi. Tak oto zimowy fotograf ruszył na łowy.

Udało się upolować całkiem znośny zachód słońca, który wyglądał, jakby ktoś w fotoszopie poszedł po bandzie. Niebo zrobiło się złoto-pomarańczowe, chmury przybrały kształty, których nie powstydziłby się żaden abstrakcjonista, a drzewa w kadrze stały się idealnymi statystami w tym spektaklu natury.

On o tym nie wie

Po raz trzeci wracam do ubiegłośrodowego wschodu Księżyca. Na sam koniec zostawiłem do publikacji zdjęcie, z którego jestem najbardziej zadowolony.

Księżyc wznosił się powoli, a ja chodziłem w tę i we w tę, pstrykając zdjęcia, kiedy kątem oka zauważyłem jadącego rowerzystę. Ręce co prawda mi się roztrzęsły, ale zdążyłem w porę ustawić się w odpowiednim miejscu i zrobić zdjęcie dokładnie w momencie, gdy był idealnie pod Księżycem!

To wszystko trwało pewnie kilka, może kilkanaście sekund, ale dla mnie tak się rozciągnęło w czasie, że pamiętam każdy szczegół. Może wtedy czas dla mnie zwolnił… abym zdążył pstryknąć kolarza…? Kto wie 😉

Sarna uratowała kadr

Niedzielny wieczór, moim zdaniem, zapowiadał się ciekawie. Układ chmur wskazywał na możliwość pojawienia się pięknych kolorów na niebie. Niestety, po wyjściu na wzniesienie zobaczyłem, że tylko wąski pas nad horyzontem nabrał pomarańczowego koloru.

Czekałem i czekałem, ale nic więcej się nie działo. Chcąc nie chcąc, wycelowałem obiektyw w tamtą stronę, kiedy zauważyłem… uszy. Tak, uszy. A zaraz za nimi zaczęła pokazywać się sylwetka sarny. Już się bałem, że szedłem taki szmat drogi na darmo, ale jak wiadomo – każda sarna czyni kadr wyjątkowym. 🙂

Ryba na obiad

Ubiegła niedziela zaczęła się dla mnie wcześnie. Wstałem równo ze wschodem słońca, ale zanim zebrałem się w drogę i dojechałem na miejsce, była już niemal ósma. Termometr wskazywał -10 stopni, więc spodziewałem się przenikliwego zimna. Jednak z każdą minutą, gdy słońce wznosiło się coraz wyżej, powietrze robiło się coraz cieplejsze.

Lekka mgiełka snująca się nad zamarzniętą taflą jeziora i niskie słońce tworzyły specyficzne, miękkie światło.

O dziwo, pomimo mrozu, po drodze spotkałem kilku spacerowiczów, którzy najwyraźniej, tak jak ja, doceniali urok zimowego poranka. Dwóch wędkarzy odważnie weszło na lód, pewnie żeby złapać coś na niedzielny obiad 🙂

Ten poranek był jednym z tych, dla których warto wcześnie wstać i wyjść z domu, a poniższe zdjęcia to tylko część tego, co mogłem zobaczyć na własne oczy.