Ze świtu

Czekałem na taki dzień od dawna. Jesień, długo utrzymująca się mgła, ale też od czasu do czasu prześwitujące słońce. Tak było w ubiegły wtorek i tylko temperatura mi średnio pasowała, bo przez pierwszą godzinę jazdy było na minusie, a i potem niewiele cieplej.

Podczas sześćdziesięciokilometrowej trasy przez las warunki były cudowne. Rozpraszająca światło mgła malowała światłem, jak doświadczony malarz. Z entuzjazmem odkrywałem coraz to nowe miejsca z coraz to bardziej zaskakującym światłem. Przywiozłem dziesiątki zdjęć, a dziś te z samego świtu.

Trzy foty i do domu

W sobotę musiałem wstać przed świtem i to wcale nie z powodu roweru ani fotografowania. Jednak kiedy zerknąłem przez okno, już czułem, że to będzie niezwykły poranek.

Pomyślałem, że obowiązki nie zając, nie uciekną i podjechałem na pierwszą lepszą miejscówkę czekać na rozwój wypadków.

Czekałem i czekałem, aż na kilkanaście minut przed wschodem słońca nastąpił punkt kulminacyjny. Niebo zrobiło się czerwone nie tylko na wschodzie, ale dookoła horyzontu, a nawet w zenicie!

Już byłem spóźniony, więc zrobiłem szybciutko poniższe trzy foty i musiałem zmykać do domu.