Dużo wody na łąkach. Dawno tak w mojej okolicy nie było. Dużo ostatnio padało, ale nie brakowało też chwil ze słońcem i miało miejsce kilka pięknych wschodów.

Dużo wody na łąkach. Dawno tak w mojej okolicy nie było. Dużo ostatnio padało, ale nie brakowało też chwil ze słońcem i miało miejsce kilka pięknych wschodów.

Przyjemne pięć stopni na plusie w lutym to rarytas. Chłodny wiatr – normalne o tej porze roku. Świecące słońce i to w weekend – jak wygrać milion w totolotka 🙂
Wsiadłem na rower krótko po wschodzie słońca. Liczyłem na piekne słoneczne widoki. I owszem tak było. Przez pierwsze pół godziny jazdy.



Doczekałem się w końcu słońca w weekend. W dni, kiedy nie idę do pracy i od rana mogę robić co chcę. Zatem zaraz rano wyciągnąłem rower i pojechałem na małą rundkę. Tego słońca było raptem na 10 kilometrów drogi, no ale dobre i to.
Zwłaszcza, że udało się zaobserwować odległe o ponad 130 kilometrów Tatry! Ledwo majaczyły nad horzyontem. Kiedy u mnie było już zachmurzone, w Zakopanym musiało świcić jeszcze słońce, bo szczyty oświetlone były miękkim porannym światłem.

Dzięki takim chwilom jakoś mogę przetrwać ten czas. Czas ni to zimy, ni to przedwiośnia. Fajnie, że dzień jest już dłuższy i po powroci z pracy można jeszcze trochę łyknąć dziennego światła.

Jedni rower traktują jako środek transportu, inni jeżdżą dla przyjemności. Po asfaltach, szutrach, lasach, bezdrożach. W pogodę i niepogodę. Ja chwilowo jestem uzależniony od roweru. Ale chyba lepszy taki nałóg, niż inne 🙂

Pola są o tej porze roku nieatrakcyjne. Zwłaszcza w dni bez słońca, w dni z deszczem. Ale kiedy już się zdarzy, że sie nieco przejaśni, że słońce uraczy nas swoim widokiem, wszystko się zmienia. Wypatruje takich chwil i gdy tylko mam możliwość, a pogoda jest łaskawa, ruszam w teren.

Zabrałem aparat do ogrodu na spacer. Ciężko o tej porze znaleźć coś ciekawego, więc skupiłem się na tym co najbardziej kolorowe, czyli ciągle wiszących na gałązkach owocach berberycu. W połączeniu ze słońcem i kroplami rosy stworzyły całkiem fajny klimat.



Jak się aktywnie spędza czas, to w moim wieku trzeba się liczyć z kontuzjami. Z taką właśnie się borykam od jakiegoś czasu, ale w sobotę nie wytrzymałem i wskoczyłem na rower, żeby choć chwilę pojeździć. W najcieplejszym momencie dnia było 13°C na plusie i większość dnia świeciło słońce, więc musiałem to wykorzystać.
Wybrałem się późnym popołudniem, aby złapać może jakiś zachód słońca, bo dawno nie fotografowałem. Może szału na niebie nie było, ale w ulubionych miejscówkach zazwyczaj można liczyć na udany kadr.

Kapliczki, krzyże, pomniki. Spotykam ich mnóstwo na swojej drodze. Sporo z nich mijam dosyć często. Mam swoje ulubione w mojej najbliższej okolicy, do których ciągle wracam. Fotogenicznie położone, z dala od domostw. Często przy polnych i mniej uczęszczanych drogach.
Podczas swoich rowerowych wojaży odkryłem sporo nowych. Później często nie pamiętam gdzie się ona znajdowały i jak do nich wrócić. Ale po jakimś czasie przypadkiem trafiam na nie znowu. Jeśli są z dala od cywilizacji przystaję na chwilę, zrobię zdjęcie i pozachwycam się krajobrazem.




Muszę wrócić do ubiegłego wtorku, kiedy to wieczorem panowały świetne warunki do dalekich obserwacji. Jedno zdjęcie już pokazywałem, a dziś kolejne, które wykonałem z miejscowości Szkodna (dwa pierwsze zdjęcia) i Glinik (trzecie zdjęcie), skąd do Tatr jest ponad 130 kilometrów!
Wspomnę tylko, że 3/4 życia przeżyłem w zupełnej nieświadomości, że taka obserwacja jest możliwa z mojej okolicy. To nieprawdopodobne ile straciłem, bo ilekroć je widzę, za każdym razem wydają mi sie tak samo piękne z tej odległości.


