Tym razem zachód mnie zaskoczył. Wyglądnąłem spóźniony przez okno, a tam już zaczynało robić sie pięknie. Blisko domu mam kilka miejscówek i do jednej z nich dotarłem w kilka minut. Słońce właśnie dotykało horyzontu…



Tym razem zachód mnie zaskoczył. Wyglądnąłem spóźniony przez okno, a tam już zaczynało robić sie pięknie. Blisko domu mam kilka miejscówek i do jednej z nich dotarłem w kilka minut. Słońce właśnie dotykało horyzontu…



Na miejsce przyjechałem godzinę przed wschodem słońca. Na początek zrobiłem djęcie jeszcze w zupełnych ciemnościach. Alejka była oświetlona światłem jednej latarni znajdującej się na parkingu. Spodobał mi się ten klimat, więc ustawiłem na aparacie długi czas naświetlania i zrobiłem poniższe zdjęcie. Urzekły mnie te długie cienie grabów ścielące się w alejce i ta różnica w barwie światła – od ciepłego padajcego z latarni do zimnych barw nocy w miejscach, gdzie ono nie docierało.


Cieniutki zachodzący rogalik na jeszcze w miarę jasnym niebie, to widok przeze mnie pożądany. Okazja do wykonania fotografii była w ubiegłą środę. 15 % oświetlonej tarczy i zachód Księżyca na około godzinę po zachodzie słońca. Niebo jeszcze mieniące się kolorami zachodu. Jako miejscówkę wybrałem kępę drzew przy drodze, to nad nimi postanowiłem uchwycić to zjawisko.
Od technicznej strony powstania zdjęcia, to kompozyt złożony z dwóch ujęć zrobionych na identycznej ogniskowej, z tego samego miejsca, jedno po drugim. Aby Księżyc i przemieszczające się chmury były nieporuszone musiałem zastosować nie za długi czas naświetlania (f/8, 1,6 s, ISO 800), aby rozmyć światła aut i uzyskać szczegóły na dole kadru sporo dłuższy (f/8, 30 s, ISO 200).

Coś mi mówi – wstań i jedź. Niebo obdaruje cię fanymi kolorami. Innym razem coś mi mówi – nie jedź, ranek nie będzie atrakcyjny. Czy słucham tych głosów? Raz słucham, raz nie 🙂
Mam ochotę to jadę, nie mam, to nie jadę. Wtedy pojechałem. Na długo przed świtem. I dobrze, bo kolor pojawił się już na niespełna godzinę nim wstało słońce. Zdążyłem. Bardzo wiało, choć na wodzie nie widać fali. To dlatego, że było na tyle ciemno, że zdjęcia musiałem naświetlać nawet do pół minuty. Woda została wygładzona. Wydaje się, że jest cisza, jak makiem zasiał. Magia fotografii.




Nigdy nie robię tego na siłę. Mam ten komfort, że od ośmiu lat fotografuję krajobraz i nigdy nie zmuszałem się do wyjścia w teren. Zawsze na to czekam i cieszę się na każdą jedną możliwość fotografowania.
Bywa tak, że jadę, idę w teren, a pogoda nie dopisuje. Nie przejmuję się tym bo wiem, że przede mną jeszcze tyle plenerów, że wcześniej czy później trafię na te wymarzone warunki. Wmawiam sobie i czuję, że te najpiekniejsze jeszcze przede mną. To daje mi tę energię i chęć. Czekanie na to jedno zdjęcie. Zdjęcie, które będzie najlepsze w miesiącu, roku, w mojej całej działalności fotograficznej. A później i tak nie potrafię określić tego ulubionego 🙂



Kilkanaście, może nieco więcej ulubionych miejscówek. Moja najbliższa okolica. Maksymalnie do kilkunastu kilometrów od domu. Dalej się nie zapuszczam, no chyba że rowerem.
Szybkie wypady na wschody lub zachody to właśnie te kilkanaście ulubionych miejsc. Miejsc, które w pięknym świetle zawsze wyglądają zjawiskowo i w których czuję sie dobrze. Pewnie dlatego, że są z dala od zabudowań. Że jest tam pusto i spokojnie.



Wspinam się na pagórek. Jeden z tych nie porośniętych jeszcze lasem, bo w okolicy jest ich coraz więcej. Z jednej strony to dobrze, że rosną nowe lasy ale z drugiej… coraz więcej miejscówek z widokami zarasta.
Cieszę się widokami w pięknym wieczornym słońcu, które jest już bardzo niziutko. Zaraz zajdzie, będzie coraz ciemniej. Pewnie chmury będą mienić się kolorami. Jak fajnie, że mogę w tym wszyskim uczestniczyć.




Warunki ciągle się zmieniały. Żółcie, pomarańcze, w końcu róże. Na końcu już po zmroku był burgund. Może się to wydawać nieprawdopodobne, bo takie kolory nie zdarzają się często. Miałem to szczęście akurat tego dnia być w plenerze, móc to podziwiać przez długi czas na własne oczy i uwiecznić na zdjęciach.
Zaskakiwany co kilka minut. Biegający po polach z miejsca na miejsce. Zziajany i z drżącymi z emocji dłońmi. Ktoś, kto mnie widział mógł sobie pomyśleć, że jakiś niespełna rozumu 😉




Kiedy wieje tak bardzo, że twoja zaczeska zaczyna żyć własnym życiem… 🙂
Wieczór zapowiadał się ciekawie. Wiał bardzo mocny wiatr, na niebie pływały obłoczki, a dalej na zachodzie przez następne kilkaset kilometrów nie było chmurki. To musiało zakończyć się cudownymi kolorami na niebie.
Nie zawiodłem się, a kolor utrzymywały się na niebie bardzo długo. Udało się też obejść kilka miejscówek, jednak ta chyba najbardziej przypadła mi do gustu. Poniższą wierzbę pokazywałem już tutaj. Ogłowioną, potem elegancko odrośniętą, a teraz jak widzę dopadł ją ogień, całkiem możliwe, że przyczyną był piorun, na co wskazują odłamane kawałki pnia.



Dzisiejszy wyjazd na rower był dla mnie wyjątkowy, bo właśnie na liczniku wybiło 7 000 km. 153 wycieczki i 387 godzin w siodełku. 61 km w pionie w górę i tyle samo w dół. Rok się jeszcze nie kończy i mam ndzieję jeździć do Sywestra 😉
Mimo prowadzenia statystyk, nie jeżdżę dla wyników. Lubię spędzać czas aktywnie na świeżym powietrzu. Jeżdże sobie, jak ja to mówię dziadkowym tempem. Staram się tak układać trasy, aby jeździć po mało uczęszczanych i widokowych drogach. Jeździć o świcie lub wieczorem, aby przy okazji sobie pofotografować. Ale również w ciągu dnia zdarza się trafić na ciekawe kadry. Poniżej kilka fot z dzisiejszej, jubileuszowej przejażdżki.





