Nogi zamiast roweru

To był jeden z tych wieczorów, kiedy z przymusu musiałem zrezygnować z roweru. Organizm domagał się regeneracji. Wybrałem zatem spacer. Oczywiście, na wszelki wypadek zabrałem ze sobą aparat i fajnie, bo samym wieczorem chmury na chwilę raczyły się rozsunąć i zobaczyłem nieco kolorowego nieba.

Bywa i tak, że piękne widoki pojawiają się wtedy, gdy najmniej się ich spodziewasz. Wieczorny spacer, zachmurzone niebo, wszystko wydaje się spokojne – to idealna okazja, żeby złapać oddech. Dwie godzinki spokojnego marszu i ten niespodziewany moment z pięknym niebem. Czasem warto zrobić krok w tył i pozwolić sobie na chwilę relaksu – nawet jeśli oznacza to, że rower zostaje w domu.

Koniec miasta

Mijam znak „koniec miasta” i świat zmienia się nie do poznania! …no, może nie aż tak bardzo :). Nie ma asfaltu i zaczyna się prawdziwa rowerowa przygoda. Zamiast klaksonów i korków – szum wiatru i odgłosy ptaków.

Zaczyna się prawdziwa zabawa! Szutrowe drogi, które czasami przypominają tor przeszkód, ale przecież nigdzie mi się nie spieszy, a wieczorny klimat tylko dodaje smaczku mojej jeździe. Słońce zachodzi, robi się chłodniej, ale ten krajobraz wciąga i nie chce wypuścić ze swoich objęć.

Gęba uśmiechnięta, a kto mnie mija, może zastanawiać się, co z tym kolesiem jest nie tak! Ale jak tu się nie cieszyć, jadąc po takich szlakach?

Znowu to zrobiłem

Znowu to zrobiłem – wieczorna wyrypa rowerowa, rzepaki w tle, aparat w pogotowiu i banan na twarzy większy niż przewyższenia na trasie. Tym razem specjalnie zaplanowana trasa po polnych bezdrożach, tam, gdzie kończy się asfalt, a zabudowania są tylko wspomnieniem.

Rzepaki właśnie eksplodowały kolorem – złoto na całego! A drogi? Cóż, rower czasem miał wątpliwości, czy to jeszcze ścieżka, czy już naturalna pułapka na entuzjastów dwóch kółek. Ale to nic – im mniej przejezdne, tym więcej frajdy. Ani ludzi, ani hałasu, tylko wiatr, śpiew ptaków i ten zapach rzepaku, który aż zapiera dech.

Jechałem sobie powolutku, jak lubię – zero pośpiechu, tylko ja i krajobraz, który wyglądał jak z pocztówki. I właśnie wtedy zrobiłem te zdjęcia – złote, spokojne i dokładnie takie, dla których warto uciekać z uczęszczanych traktów.

Mój moment

Jeden z ostatnich wieczorów – pełen spontan. Wskoczyłem w auto i pojechałem w dobrze znane okolice samotnej wierzby. Od zawsze fascynuje mnie jej charakterystyczna „zaczeska” – wygląda, jakby codziennie rano stawała przed lustrem i układała fryzurę, której nie pokona żaden wiatr.

Niebo zapowiadało się ładnie, ale jak szybko zapłonęło kolorami, tak potem szybko zgasło. Ale ten krótki moment? Należał do mnie.

Nie daleko

Poniedziałkowy wieczór. Jeszcze dobrze nie otrzepałem się z ziemi po ogrodowych bojach, a już siedziałem w aucie z aparatem pod pachą. Coś mi mówiło, że warun będzie przyzwoity — nie mogłem tego przegapić.

Pojechałem na jedną z najbliższych miejscówek, bez wielkich planów, ale z nadzieją. I jak się okazało — warto było! Chmury, światło i klimat zrobiły robotę. Wcale nie trzeba daleko jechać, żeby trafić na coś pięknego.

Kwiecień plecień

To był ostatni w miarę pogodny wieczór przed zmianą pogody, choć już w ciągu dnia było dosyć chłodno. Jednak na sam wieczór nieco się rozpogodziło, a na niebie zagościła podświetlona zachodzącym słońcem chmura.

To był ten krótki moment, kiedy na chwilę jeszcze można było zapomnieć, że za kilka godzin, mimo kwietnia, ma padać deszcz i wiać mocny wiatr. Przez te kilka minut świat jakby zwolnił, ucichł, a ja mogłem spokojnie patrzeć w niebo, robić zdjęcia i zwyczajnie cieszyć się chwilą. Oczywiście na ile było to możliwe, bo temperatura odczuwalna z pewnością była już poniżej zera.

Trzy akty jednego wieczoru

Rowerowa wycieczka, a w gratisie spektakl na niebie w trzech odsłonach!

🔸 Akt pierwszy: ciepłe barwy i zachmurzone niebo – myślę sobie: „Może coś z tego będzie?”…

🔹 Akt drugi: po zachodzie, zatrzymałem się na wiadukcie nad autostradą – chłodne odcienie, zupełnie inny klimat.

🔺 Akt trzeci: jazda zakończona, ale na niebie zaczyna się jeszcze lepszy spektakl. Patrzę w górę… i co widzę? Niebo w kolorze czerwonym!

Ktoś by powiedział, emocje jak na czeskim filmie! No raczej nie dla mnie, ja to uwielbiam 🙂

Deszcz, co nie chce spaść

Virga? Co oznacza to tajemniczo brzmiące słowo? To taki deszcz, który wylatuje z chmury, ale nigdy nie dociera do ziemi – bo wcześniej wyparowuje. I właśnie takie zjawisko udało mi się złapać w wyjątkowych okolicznościach – nad kapliczką ze św. Nepomucenem, w towarzystwie zachodzącego słońca. A jak wiadomo, zachód słońca to najlepszy reżyser – pięknie podświetlił chmurkę i sprawił, że cała scena wyglądała wręcz bajecznie. Warto często spoglądać w niebo, bo nigdy nie wiadomo, co spektakularnego tam się akurat dzieje!