Nie wiem, czy to była wyprawa rowerowa, czy bardziej przygoda survivalowa, ale jedno jest pewne – emocji nie brakowało! Na pierwszy ogień poszły polne i leśne drogi, które dawno zapomniały, że kiedyś były drogami. Błoto? Było. Wypychanie roweru pod górę? Też było – i to na drodze, która drogą może i była, ale za czasów Gomułki.
W pewnym momencie z krzaków wyskoczyło stado jeleni, a chwilę później moim oczom ukazało się bobrowe rozlewisko, skutecznie blokujące drogę. Przez moment zastanawiałem się, czy zamówić amfibię, czy jednak ryzykować objazd przez jeszcze większe wertepy. Ostatecznie wygrała opcja „jak już się ubrudzić, to na całego”.
Wszystko to okraszone było solidnymi podjazdami, gdzie tętno śmigało w okolice zenitu, a rower więcej stał w miejscu niż jechał. Ale za to widoki! Cisza, spokój i ani żywej duszy na horyzoncie. Tylko ja, rower i ścieżki, o których nawet Google zapomniał. W skrócie: najlepsze, co mogło mnie dziś spotkać, poza zjadaniem resztek z wielkanocnego stołu.
A…. i na dodatek Na dodatek, na tych polnych drogach, wertepach premium, natknąłem się na dwa pełnoprawne znaki drogowe! Jeden zakazywał ruchu w godzinach nocnych, a zakazywał ruchu pojazdów cięższych niż 3,5 tony! Na szczęście, ani jeden ani drugi mnie nie dotyczył 😀







